Miesiąc: październik 2022

Pieszo przez Mierzeję

Po dość wyczerpującej wycieczce rowerowej dziś wyprawa pieszo-samochodowa w tempie relaksacyjnym. Przejeżdżamy przez Krynicę, ustępując pierwszeństwa pieszym

Zaczynamy od Góry Pirata. Tym razem chcę tam chwilę posiedzieć, by przyjrzeć się akcji drapoliczenia. Dyżur ma akurat młody chłopak, chyba student, który pozwala mi na wejście na najwyższą platformę zarezerwowaną dla członków Drapolicza. Przez pół godziny wypatrujemy razem – z większych rozpoznawalnych ptaków lecą głównie sójki, stado za stadem, nisko nad koronami drzew. Kręcą się też kormorany, ale to chyba lokalne przeloty z noclegowisk na żerowiska. 

Wróblaków, głównie chyba zięb, jerów i czyży, których nie jestem w stanie dobrze rozpoznać, lecą tysiące. W stadach od kilkudziesięciu to setek osobników. Po kilka stad na minutę. Niewiarygodne zjawisko, którego wcześniej nigdy nie widziałem. Mógłby tam siedzieć przez tydzień, ale z kimś, kto lepiej niż ja jest w stanie oznaczać gatunki w locie.

Zostawiamy samochód na parkingu leśnym i dalej idziemy plażą w kierunków granicy.

Z powodu silnego wiatru, ptasio niewiele się dzieje. Jakaś śmieszka

Piaskowce

Plażą docieramy do płotu granicznego. Teraz wchodzimy na ścieżki leśne i trzymamy się bliżej Zalewu.

Pasażer na gapę

W barze w Nowej Karczmie podziwiamy cudownie odnalezioną relikwię – symbol czasu wstawania z kolan małego zakompleksionego człowieczka. 

Port rybacki nad Zalewem

Jaka to melodia?

Przeszliśmy pewnie kilkanaście kilometrów. Wracamy do Kątów na wczesnowieczorny obiad. Ale przedtem zaglądamy do sklepu rybnego. W ofercie ryby świeże i wędzone w większości pochodzące z własnych połowów na Zalewie: są liny, sandacze, płocie, okonie, karasie, leszcze, węgorze… 

Jutro rano przed wyjazdem mamy zamiar zrobić tu większe zakupy, więc w głowie robię już listę.

Nie był to fotograficznie bogaty dzień, ale i tak warto zajrzeć do Galerii

Mierzeja Wiślana rowerem

Po dwóch śniadaniach tego ranka i wyprawie na szlamniki i bursztyny wybieramy się na całodzienną wycieczkę rowerową po Mierzei Wiślanej. Ruszamy z naszej bazy w Kątach Rybackich – początkowo asfaltem, ale po kilkuset metrach wjeżdżamy na szlak rowerowy. To R10 – okrążająca Bałtyk trasa  o długości ponad osiem i pół tysiąca kilometrów, która zastąpiła starszy i krótszy szlak R64; stąd podwójne oznakowanie.

Szlak dochodzi aż do Piasków i granicy państwowej na Mierzei. W maksymalnym wariancie, jeśli będą nam się dobrze kółka kręciły, przejedziemy dobrze ponad 50 kilometrów 

Po pięciu kilometrach jazdy lasem dojeżdżamy do dopiero co z pompą otwartego przekopu. Jeszcze zabawki po wczorajszej hucznej imprezie nie posprzątane 

Jedziemy wzdłuż kanału, by go sobie dobrze obejrzeć.

Z technicznego punktu widzenia budowla robi dobre wrażenie. Ale śluza wydaje się jeszcze mniejsza, niż oglądana w mediach. Tylko niewielkie jednostki będą w stanie nią przepłynąć: kajaki, jachty, motorówki, kutry rybackie i pewnie jakieś mniejsze jednostki patrolowe. Ani gospodarczego, ani militarnego znaczenia mieć ona nie może. Co więcej, kanał żeglugowy przez Zalew Wiślany z przekopu do Elbląga jest jeszcze płytszy, więc tak szumnie zapowiadane ożywienie portu w tym mieście jeszcze długo się nie wydarzy.  

Przez las sosnowy blisko morza szlak prowadzi nas teraz długim prostym odcinkiem do Krynicy.

Jeszcze południa nie ma, ale mijając kawiarnie, nie mogliśmy nie zatrzymać się na kawę i co coś do kawy. W końcu nie wiadomo, czy na dalszej części trasy będzie jeszcze okazja. 

Za Krynicą teren się nieco wznosi – wjeżdżamy na wydmę formującą całą Mierzeję. Jej najwyższy punkt – Wielbłądzi Garb – ma tylko 49m n.p.m., ale i tak jest najwyższym punktem Mierzei i najwyższą naturalną wydmą w Europie.

Nasze mustangi musieliśmy zostawić przed szczytem, bo dalej już tylko piasek.

Na wierzchołu stoi niewielka wieża z widokiem i na Zalew i na Bałtyk, ale widoczność jest mocno ograniczona drzewami.

Po kolejnych paru kilometrach jest inna dużo ciekawsza wieża – to Punkt Badania Migracji Ptaków Stowarzyszenia Drapolicz na Górze Pirata. Co roku w okresie jesiennych migracji – od sierpnia do października/listopada – członkowie stowarzyszenia pełnią dzienne dyżury, licząc wszystkie przelatujące krukowate, gołębiowate i ptaki drapieżne. 

Widok z wieży na Frombork

Spędzamy tam tylko chwilę, ptaków w tym czasie nie przeleciało wiele. Ale apetyt na dłuższą tu wizytę tylko wzrósł. 

Za nami 25km jazdy. Dobrze nam się jedzie, więc lecimy dalej na Piaski. 

Szlak kończy się szlabanem – przed nami już tylko wąski pas graniczny, a za nim Rosja.

Wzdłuż płotu granicznego idziemy do plaży od strony Bałtyku.  Infrastruktura pozwala na bezpieczne zaparkowanie rowerów

W pasie granicznym przysiadło mnóstwo ptactwa, więc wykorzystuję przerwę wypoczynkową na zrobienie kilku zdjęć 

Kormorany, mewy siwe, srebrzyste i siodłate, rybitwy rzeczne i czubate

Wieżyczka strażnicza jeszcze po polskiej stronie. Parę metrów za nią przebiega granica.

To najdalszy punkt naszej wycieczki – przejechaliśmy już ponad 36km. Zawracamy i jedziemy do wsi Nowa Karczma potocznie zwanej Piaskami.

Na ostatnich metrach przed Piaskami czuję, że mi powietrze z tylnego koła schodzi. Pod pierwszym napotkanym barem we wsi spotykamy dwóch motocyklistów, od których pożyczam pompkę.

A skoro już tu jesteśmy…. Na obiad za wcześnie, ale kawę wypić można i coś do niej przegryźć. Po dwóch śniadaniach rano, mamy też i dwie kawy tego samego dnia. 

W pobliżu baru ryby suszą się w oczekiwaniu na wędzenie

A po ulicach swobodnie chodzą sobie dziczki – w tym w wersji centkowanej.

Wyruszamy do Kątów, ale sprawy się komplikują – powietrze schodzi mi coraz szybciej, a własnej pompki czy zapasowej dętki nie zabraliśmy ze sobą – tacy z nas cykliści. Z trudem dojeżdżam do Krynicy. Tu zamieniamy się rowerami – ja pedałuję dalej do Kątów p samochód, Dorotka zostaje w Krynicy z moim rowerem, który udaje się naprawić zanim jeszcze pojawiłem się z powrotem samochodem. W pokoju jesteśmy tuż przed zmrokiem.

Nieoczekiwanie zatem zrobiliśmy różną liczbę kilometrów – mi wyszło prawie 70, Dorotce ponad 52.  

Zbieramy bursztyny

Mimo że przenieśliśmy się już na Mierzeję, ciągnie nas z powrotem na Mewią Łachę. Ptasio rzecz biorąc, to najbardziej interesujące miejsce, które tu dotąd odwiedziliśmy. A przecież i pogoda dobrze się zapowiada…. O świcie jedziemy więc do Mikoszewa, a stamtąd przez las wydmowy na plażę i Mewią Łachę.

Pierwsze zdjęcia zrobione o 6:12

… czyli na jakieś 10 minut przed wschodem słońca.

Dwa tematy zajmują większość kadrów na obydwu naszych lustrzankach. Pierwszy to łódka na morzu o świcie, wśród mgieł, przy szybko zmieniającym się świetle.  Załączam jedno moje zdjęcie – kilka jeszcze ciekawszych zdjęć Dorotki wrzucam do Galerii

O drugim temacie za chwilę. Teraz rozstawiam sprzęt

Takoż robią i inni ptasiarze

A obiektem zainteresowania było małe stadko szlamników. Pewnie tych samych, które już w poprzednich dniach po naszych zdjęciach się kręciły.  Ale jak tu się raz jeszcze nie zachwycić

… i jeszcze raz

… i jeszcze trochę

Udana próba digiscopingu – bielik wypatrający śniadanie

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu w całej Europie mieliśmy poniżej tysiąca par lęgowych tych drapieżników, z tego zaledwie kilkadziesiąt w Polsce. Choć to nadal dość rzadkie ptaki, jest ich już w Polsce nieco powyżej tysiąca par. Widziałem je w niemal wszystkich odwiedzanych przez nas miejscach: koło Przecznicy, na Stawach Rębiszowskich, we Wrocławiu, na Witce, w Dolinie Baryczy, w Ujściu Warty, na Karsiborze etc…. Zatem jego obecność na plaży nie zdziwiła mnie, ale zawsze to miły widok.

Jeszcze bardziej luneta przydała się w przypadku tej odległej grupy ptaków 

Gatunki trudne do określenia i w lornetce i w zoomie lustrzanki – widać tam jakieś mewy i jakieś siewkowate. Przez lunetę widzę jednak, że mam do czynienia z jednym nowym gatunkiem. Chwila obserwacji, natychmiastowe porównanie z atlasem ptaków i już wiem – to siewka złota 

Zdjęcie komórką obrazu na okularze lunety to najlepszy, ale ciągle niedoskonały dowód obserwacji gatunku. Kilku chwil z okiem przy lunecie trzeba, by dostrzec wszystkie istotne atrybuty i odróżnić taką siewkę złotą od na przykład siewnicy. 

Intryguje mnie widok człowieka przeszukującego morze.

Jest to jeden z kilku poszukiwaczy bursztynów. Gdy wychodzi na brzeg, pytam się o dzisiejszy połów. Marny, mówi, otwierając dłoń

Zachęceni takim widokiem, sami zaczynamy dokładniej patrzeć pod nogi. I znajdujemy dziesiątki bursztynów. O średniej wielkości 1-2 milimetry. Taki na 3-4 mm to już olbrzym. 

Lecą gęsi, więc i my lecimy na śniadanie.

Dorotki zdjęcia o świcie w Galerii.

Wacki

Dziś opuszczamy Wyspę Sobieszewską i przenosimy naszą bazę noclegową do Kątów Rybackich – w miejsce, gdzie zaczyna się Mierzeja Wiślana, na której mamy zamiar spędzić kolejne dni. 

Między śniadaniem a południową kawą odwiedzamy raz jeszcze zachodnią część Mewiej Łachy. Tym razem dochodzimy tam plażą, by od zachodu dotrzeć do zamkniętej części rezerwatu. Ptaków nie było dużo, światło takie sobie, więc niewiele zdjęć zrobiliśmy – relacja też będzie krótka.

Idziemy plażą

Powyżej – ślad człowieczy. Poniżej – ślad na piasku pozostawiony przez bobra ciągnącego ze sobą gałęzie. Bobry nad morzem???

Przypływają tu one po pożywienie i materiał konstrukcyjny aż z Przekopu Wisły, gdzie mają swoje żeremia. Dlaczego tak daleko się wybierają…..?

Życie morskie wyrzucone na plażę

Dochodzimy do granic ścisłego rezerwatu ustanowionego dla ochrony ptaków siewkowatych odbywających to lęgi, np. sieweczki obrożnej.

Temu, co dzieje się w rezerwacie możemy przyglądać się zza siatki

A dzieją się tam ważne rzeczy – dla nich właśnie tu przybyliśmy. Na terenie rezerwatu działa KULING – naukowe stowarzyszenie miłośników ptaków prowadzące pod egidą Wydziału Biologii Uniwersytetu Gdańskiego coroczną akcję obrączkowania. Badaniu podlegają ptaki siewkowate, dlatego nie siatki na tyczkach widzimy, a klatki.

Takie kanałowe klatki, żargonowo zwane wackami, działają jak żaki na ryby. Szerokie lejkowate wejście zachęca ptaki do wejścia, ale gdy już się one znajdą w środku, nie potrafią się wydostać przez wąskie wyjście. Wacki są jednak wewnątrz dość obszerne, pozwalają ptakom na swobodne poruszanie się, żerowanie  i dostęp wody, więc wydaje się, że krzywda im się nie dzieje. Po wyjęciu z pułapki ptactwo jest zanoszone do obozu, tam zaobrączkowane, zmierzone, zważone i wypuszczone. 

Wacki są regularnie obchodzone i opróżniane przez załogę Kulingu. Są to często młodzi wolontariusze przygotowujący się do studiów czy zawodu. My spotkaliśmy dwie młodziutkie dziewczyny – chyba przed studiami jeszcze lub na pierwszych latach. W torbie miały już kilkanaście ptaków.

W tych dniach najczęściej wyjmowanymi przez dziewczyny ptakami były biegusy zmienne. 

To wyjaśnia, dlaczego większość z zaobserwowanych przez nas w ostatnich dniach ptaków z flagami to były biegusy zmienne właśnie.

Po południu przenosimy się do Kątów Rybackich. To jedyny dzień, gdy trochę pada. A właściwie leje. Część dnia spędzamy więc w pokoju. Tym przyjemniejszy jest późnopopołudniowy spacer plażą. Na plaży wita nas mewa siodłata

Bawimy się na dwa obiektywy światłem, wodą i odbiciem 

Całkiem przypadkiem jesteśmy tu tego dnia, gdy niedaleko stąd szumnie otwierany jest przekop Mierzei Wiślanej. To tylko 5km w linii prostej, więc dobrze widzimy ujście kanału.

W morze przez kanał wychodzi pierwszy okręt wojenny ORP Piorun. To chyba największa jednostka wojskowa, jaka jest w stanie przecisnąć się dziś przez kanał.

Dwa sympatyczne zdjątka na koniec

A jeszcze ładniejsze zdjęcia Dorotki w Galerii – zapraszam!

Podążamy za Olędrami

Popołudniowa wycieczka po Żuławach Gdańskich połączona w tej relacji z dwoma innymi krótszymi odwiedzinami u mennonitów.

Mennonici to grupa religijna, jedna z odnóg anabaptyzmu, powstała w Holandii na fali reformacji w XVIw. Na skutek  prześladowań religijnych w swoim kraju trafili do Prus Królewskich należących wówczas do Rzeczpospolitej.  A że z Holandii oni byli, nazwano ich Olędrami. Osiedli tam, gdzie ze względu na coroczne wylewy rzek panowały trudne warunki gospodarowania, a z którymi oni sobie doskonale radzili, znając techniki melioracji. Z czasem się zgermanizowali i po 1945 roku spotkał ich ten sam los, co wszystkich innych Niemców z byłych Prus Wschodnich. Pozostawili oni po sobie wiele materialnych świadectw swej kilkusetletniej tu obecności. Samochodem robimy niedługą wycieczkę po mennonickich zabytkach najbliższych Wyspie Sobieszewskiej w przypadkowej dość kolejności.

Pierwszy przystanek robimy w miejscowości Wróblewo przy tamtejszym kościółku powstałym w drugiej połowie XVI wieku. 

Dzisiejszy wygląd zawdzięcza późniejszym przebudowom i dlatego wydaje się on znacznie nowszy.

Wieś Trutnowy – pierwszy z kilku domów podcieniowych na naszej trasie. To głównie dla nich na tę wycieczkę się wybraliśmy.

Podcień to wsparta na słupach wystawka na piętrze budynku. Czasem dostawiany wtórnie do istniejącego już domu ryglowego. Podcienie służyły jako pokoje gościnne lub warsztat, ale miały też wymiar symboliczny i świadczyły o statusie gospodarza – im większy podcień i bardziej zdobiony, tym znaczniejszy był jego właściciel. Lub odwrotnie.

Jest to najstarszy, pochodzący z 1720 roku, dom tego typu na naszej trasie. Data na belce nieco niewidoczna w tym ujęciu: ANNO 1720 DEN 15 AUGUSTUS.

Element animalny na tle ściany szczytowej domu podcieniowego

W tejże miejscowości stoi kościół pw. Świętych Piotra i Pawła.  

W tejże miejscowości stoi kościół pw. Świętych Piotra i Pawła.  Choć nie wygląda, najstarsza część jego murów pochodzi z 1340 roku! Mimo licznych późniejszych rozbudów zachował on do dzisiaj gotycki charakter.

Detale

Mansandrowa plebania w pobliżu kościoła

Żuławski dom podcieniowy z 1731 roku w Miłocinie

Inicjały właściciela i rok budowy na drzwiach do sieni

Olbrzymi podcień wsparty na ośmiu słupach – duży gospodarz musiał to mieszkać.

Element ludzki w oknie domu podcieniowego

Cmentarz i kościół mennonicki w Miłocinie – pozostało tylko parę kamieni i zarys fundamentów.

Gotycki kościółek w miejscowości Leszkowy. Początkowo szkieletowy z ceglanym wypełnieniem ścian, ale w wyniku przebudów jego pierwotna drewniana konstrukcja zanikła. Mało w nim już gotyku.

Siedemnastowieczny kościół w Kiezmarku z dobrze zachowaną konstrukcją ryglową.

Ostatni nasz dzisiejszy dom podcieniowy w Koszwałach z 1792 roku

Uwagę zwraca ceglane wypełnienie drewnianej konstrukcji

Obszerny podcień

Humorystyczny element animalny

Odwiedziliśmy tego popołudnia zaledwie kilka żuławskich domów podcieniowych z kilkudziesięciu, które dotrwały do naszych czasów. Część z nich została odrementowana i służy celom mieszkalnym lub muzealnym, część ciągle jeszcze czeka na swoją drugą młodość.

Wyprzedzając bieg wydarzeń dodaję kilka obrazków z Mierzei Wiślanej. Wyczytaliśmy, że w Nowej Karczmie vel Piaskach – najdalej na wschód wysuniętej polskiej miejscowości – są pozostałości cmentarza mennonitów.  

Teren nieco zapuszczony, nagrobki już nieliczne. 

Ale widać, że ktoś o to miejsce dba, choć przy ograniczonych środkach: teren ogrodzony, trawa miejscami skoszona, postawiono krzyż i kaplicę

Widok z cmentarnego wzgórza przez Zalew Wiślany na Frombork

A ostatniego dnia, już w drodze powrotnej do domu, zatrzymujemy się w poszukiwaniu miejsca na śniadanie w żuławskiej wsi Cyganek.  Naszą uwagę zwróciła cerkiew, która wcale na cerkiew architektonicznie nie wyglądała

Jest to jeszcze jeden gotycki kościółek. Postawiony oryginalnie przez Zakon Krzyżacki jako świątynia rzymsko-katolicka, służył potem mennonitom, a obecnie grekokatolikom.

Współczesna tablica w murach kościoła przypominająca księcia Włodzimierza i jego babkę kniaginię Olgę – świętych chrześcijańskich kościołów wschodnich. Ahostorycznie tablica mówi o Włodzimierzu jako chrzcicielu Ukrainy. Pewnie by się zdziwił, czytając to – on przecież chrzcił Ruś.

Przed wejściem do kościoła stoi krzyż upamiętniający misję franciszkańską z 1914 roku. Figura Chrystusa ma liczne dziury wyglądające na zrobione z broni palnej. Ślady po którejś wojnie czy bardziej współczesny wandalizm?   

Pozostałości miejscowego cmentarza

Ciekawa jest ta historia mennonitów. Żuławy były ich domem przez czterysta lat – dłużej niż polska państwowość na tych terenach.

Nieco więcej zdjęć Dorotki z wycieczki śladami Olędrów w Galerii

Szlamnikowy i biegusowy dzień

Jakoś późno kolejny dzień się zaczął… Po śniadaniu jedziemy pierwszy raz na wschodnią część Mewiej Łachy w celach ściśle ornitologicznych. Albo okaże się, że miejsce to jest przereklamowane i będzie to pierwsza i zarazem ostatnia wizyta w tym miejscu, albo będzie tam ptasia bonanza i trzeba będzie przyjechać raz jeszcze. Po cichu liczę na to drugie.

Pierwszy raz przeprawiamy się promem przez Przekop Wisły

 Przypomnę: Przekop jest głównym ujściem Wisły do morza, a nie jakąś rzeczką czy kanałem. Drugi brzeg oczywiście widać – to nie Wołga czy inna Lena – ale jak na środkowoeuropejskie rzeki szerokość koryta bardzo duża.

Samochód zostawiamy na płatnym (bo prowadzonym przez Lasy Państwowe) parkingu leśnym koło Mikoszewa, skąd już tylko pół kilometra do plaży. A potem około dwóch i pół  kilometra dziką plażą do wschodniego brzegu Przekopu Wisły. Na tym odcinku właśnie spodziewam się ptactwa, ale nawet gdyby go tam w ogóle nie było, to długi spacer plażą i tak wart jest fatygi. 

Na szczęście ptaki jednak są! Zaraz po wejściu na plażę widać, że przy linii przyboju kręcą się pojedyncze siewkowate. Pierwszy raz z bliska i tak wyraźnie widzę piaskowca

On też mnie widzi, mimo to daje się podejść na kilka metrów. A gdy uznaje, że przekroczyłem jego czerwoną linię niespiesznie oddala się pieszo.

Jest i biegus zmienny

Dobry start! Kawałek dalej inny ptasiofotoamator obserwuje grupę nieco większych ptaków. Nie znam gatunku – cokolwiek to jest, już wiem, że widzę je po raz pierwszy

To stadko szlamników!

To średniej wielkości ptaki siewkowate. Rzadko w Polsce spotykane i tylko w okresie wiosennych i jesiennych przelotów. Te jesienne postoje nad Bałtykiem przypadają na sierpień i wrzesień, więc dla nas to ptak późnego lata – czyli trafiliśmy dobrze.  

Nie są bardzo płochliwe – dały się podejść na nieco mniej niż 10 metrów i do woli fotografować. Godziny całe można było spędzić przy nich, my fotografowaliśmy je przez pół godziny tylko. Aż żal później było kasować większość zdjęć, bo jedno było lepsze od drugiego.  No ale po co mi 200 podobnych zdjęć szlamników…? 

Fotografując je, nie wiedziałem wiele o gatunku, bo się go nie spodziewałem i lekcji nie odrobiłem. Już w domu wyczytałem fascynujące o nim informacje – otóż szlamniki do rekordziści ptasiego świata w konkurencji najdłuższych nieprzerwanych przelotów. Dzięki instalowaniu nadajników i geopozycjonerów GPS wiemy, że  pewna samica wiosną 2007 roku wyruszyła z Nowej Zelandii, jednym ciągiem leciała przez 7 dni i 9 godzin pokonując 10300 kilometrów do Morza Żółtego. Po nieco ponadmiesięcznym odpoczynku koniecznym dla ponownego nabrania wagi szlamniczka ta poleciała na Alaskę oddaloną o 6500 km. A po ok. trzech i pół miesiąca – może po odbyciu lęgów? – wybrała się w podróż powrotną do Nowej Zelandii. Tym razem już lotem bezpośrednim trwającym 8 dni i 5 godzin – bez picia i jedzenia pokonała 11680km! W 2007 roku był to rekord światowy. Ale już w 2020 roku inny pan szlamnik pokonał 12200km nieco inną trasą z Alaski na Nową Zelandię w ciągu 9 dni i 8 godzin. Do dziś jest to najdłuższy zarejestrowany ptasi lot.

Stado to liczyło około 25 ptaków i z raportów innych ptasiarzy wydaje się, że pozostawało w okolicach Ujścia Wisły od 8 do 21 września. My tam byliśmy 18 września. 

Z żalem zostawiamy szlamniki i idziemy plażą dalej. Spotykamy kolejne egzotyczne dla mnie dotąd gatunki. Biegusy krzywodziobe na pierwszym planie, w prawym górnym rogu dwa kacze kupry

Biegus malutki

Zbliżamy się do końca plaży. Stąd widać niedostępną dla ludzi piaszczystą łachę zasiedloną licznym ptactwem. 

Pora wytoczyć większe działa. Dzięki lunecie wypatrzyłem siewkę złotą.

Próba digiscopingu, czyli zdjęcie komórką obrazu na okularze lunety.

Wschodnia kierownica Przekopu Wisły. Można na jej pierwsze metry wejść.

Ale dalej już tylko ptakom wolno

Kierownicę obsiadły nurogęsi. A w tle na łasze kolonia mew siodłatych

Miłe spotkanie – niedaleko nas pływają młode tegoroczne ohary. Z pewnością gdzieś w okolicy odbyły się oharowe lęgi

Zawracamy. Idąc niespiesznie spotykamy kolejne ptaki. Drugie spotkanie z piaskowcem 

Siewnica żerująca wspólnie ze szlamnikiem i piaskowcem

Różnica wielkości – szlamnik i biegus zmienny

Sieweczka obrożna – w odróżnieniu od szlamnika i paru innych ptaków siewkowatych jest to ptak lęgowy na plażach bałtyckich.

W tle za Dorotką widać ptasie bogactwo na wodzie – ale to „tylko” łabędzie nieme i pospolite kaczki. Kilku łabędziom jednam udało się zrobić całkiem udane zdjęcia – do zobaczenia w Galerii.

Nie wiedząc co to za ptak, Dorotka złapała w kadr krwawodzioba. O tym przekonaliśmy się dopiero w hotelu, przeglądając zdjęcia.

Najliczniejsze były dziś biegusy zmienne – napotkaliśmy stado z ponad 60 osobnikami.

Te dwa biegusy poniżej mają flagi na nogach. Pewnie dopiero co założone w ramach akcji Kuling po zachodniej stronie Mewiej Łachy. Obrączki spisałem, raport do Stacji Ornitologicznej PAN wysłałem.

Biegusy zmienne kończą wycieczkę. Całkiem udaną – pogoda do spaceru była dobra, kilka nowych gatunków widzieliśmy, sporo ładnych zdjęć zrobiliśmy. I nabrałem apetytu na kolejną tu wizytę w najbliższych dniach.

 Kilka jeszcze ładniejszych zdjęć Dorotki w Galerii.

Gdańsk-Sopot-Oliwa

Biorąc pod uwagę prognozę pogody na najbliższe dni, wyszło nam, że dziś jest dobry dzień na całodzienną całkowicie nieptasią wycieczkę. Jedziemy do Trójmiasta! Wybieramy się tam autobusem – nie trzeba się pchać samochodem przez nieznajome miasto i szukać parkingów, przystanek mamy dwieście metrów od hotelu, obiad można będzie wspólnie czymś wyskokowym popić, no i sama przejażdżka autobusem to też ciekawe doświadczenie krajoznawczo-etnograficzne.  

Po około czterdziestopięciominutowej przejażdżce autobus wysadza nas na przystanku oddalonym od Starego Miasta tylko o parę minut spacerem. Jedną z bram miejskich wchodzimy do miasta

 

Mimo że to środek tygodnia, spory ruch turystyczny panuje na ulicy Długiej i pod Neptunem

Poruszamy się bez przewodnika i bez większego przygotowania, więc spacer po rynku – choć niespieszny – nie trwa długo. Nieco dłużej chodzimy wzdłuż Motławy. Inaczej niż we Wrocławiu, rzeki i kanały Gdańska są zrośnięte z tkanką miejską w jeden organizm. 

Łączący miasto główne z Wyspą Spichrzów most zwodzony w stanie wzw… podniesionym.

Filharmonia Bałtycka – ładny budynek, w ładnym otoczeniu na wyspie Ołowianka

Wracamy na lewą stronę Motławy i spacerujemy uliczkami głównego miasta. Estetycznie utrzymane miasto, tania komercja nie przebija się.  

Na tych uliczkach kręcono serial Buddenbrookowie emitowany w TV pod koniec lat 70. 

Jest mokro, wietrznie i chłodno. Przysiadamy na wzmocnioną herbatę. W tle Bazylika Mariacka – spora gotycka budowla, zwiedziliśmy ją od zewnątrz i wewnątrz ale innych jej zdjęć poza poniższym nie ma. A chyba robiliśmy…

Jest wczesne popołudnie, sporo czasu do obiadu jeszcze. Szybką Koleją Miejską jedziemy do Sopotu. Zwiedzanie ograniczamy do mola, okolic Hotelu Grand i Monciaka. 

Zaskakujący widok z mola: facet w suchej piance ze słuchawkami na uszach. Co on tam robi?

Detektorem skarbów szuka!

Molo od spodu

Mewy przyzwyczajone do karmienia dają się blisko podejść.

Mewa śmieszka

Juwenalne mewy srebrzyste

Na tym zdjęciu dobrze widać dużą różnicę w wielkości tych dwóch najpopularniejszych nad morzem gatunków mew

Po Sopocie kolej na Oliwę – Park Oliwski i Archikatedrę Oliwską. I jedno i drugie robią na nas duże wrażenie.

Obecny kształt bazylika archikatedralna zyskała w XIV wieku, ale był to już kolejny kościół w tym miejscu. Na pierwszy rzut oka widzimy, że to gotyk, ale nietypowy – przede wszystkim w porównaniu do innych znanych nam polskich świątyń gotyckich ta wydaje się niska: wysokość nawy głównej to niecałe 18 metrów. Wnętrze robi wręcz kameralne wrażenie. A jest bogato zdobione 

Doświetlający witraż w środku prospektu organowego 

Ta tablica z modlitwą Ojcze nasz przypomina nam, że jesteśmy na Kaszubach, a Gdańsk to stolica Kaszub.

Pałac opatów – dziś muzeum

Spacer po parku. Przez długie wieki gospodarzami tego miejsca byli cystersi – do dziś widać ich ślady: stawy, kanały, ule

Wycieczkę kończymy obiadem w Oliwie. Stąd tramwajem do Gdańska i autobusem do Sobieszewa. Udana wycieczka.

Więcej zdjęć Doroty w Galerii.

Jizerská magistrála, czyli po czeskiej stronie Gór Izerskich

Łamiąc jeszcze raz chronologię wydarzeń, dzisiejszy wpis poświęcam krótkiej wycieczce na czeską stronę Gór Izerskich. 

W czeskie Izery zaczęliśmy jeździć regularniej całkiem niedawno i ciągle odkrywamy nowe dla nas miejsca, póki co tylko pieszo, i planujemy kolejne tam wizyty na butach, kołach i deskach. Jedziemy na krótką rozpoznawczą wycieczkę w okolice drugiego co do wysokości szczytu czeskich Gór Izerskich – Jizery (1122m n.p.m.). Jednocześnie sprawdzamy też, jak głęboko i wysoko można wjechać w czeskie góry samochodem, co z kolei pozwoli zaplanować kolejne wypady. Przez przejście graniczne w Czerniawie, przez Hejnice i Bily Potok docieramy po ok. 45min jazdy samochodem do Smedavy.  Wydawało mi się, że to mała osada, a okazuje się, że to tylko pojedyncza chata i spory parking. A i chata już nie-chata: poprzedniczkę zburzono w ubiegłym roku i w jej miejscu stawiany jest nowy większy budynek. Może i dobrze – to miejsce popularne jest przez cały rok i dla obsługi ruchu turystycznego poprzednia chata z pewnością już nie wystarczyła. Nieczynna więc, ale za parking 100 koron zapłacić trzeba. 

Smedava położono jest w obniżeniu pomiędzy kilkoma szczytami przy źródłach rzeki Smedy, ale jest to wysokie jak na Góry Izerskie obniżenie – prawie 850m n.p.m. Na tej wysokości niejednokrotnie kończyliśmy nasze wędrówki (niedaleki Oresnik, na który weszliśmy parę tygodni temu, ma 800m), a dziś dopiero na niej zaczynamy. To też znaczy, że na szczyt Jizerki długo wspinać się nie będziemy.

Szlak szeroki jak autostrada. Wygląda jak trawers, ale na dwóch kilometrach niespiesznego spaceru pokonujemy ponad 120 metrów w pionie. Jest to Szosa Sztolpliska – ta sama, którą niedawno już szliśmy z Hejnic na Oresnik, dzieło cesarsko-królewskiego górskiego budownictwa drogowego.

Nieco ukośnie do trasy biegnie linia przedwojennych czeskich umocnień. Schrony zachowały się w dobrej kondycji do dzisiaj. Są otwarte i można do nich wejść. Nie przepuściliśmy tej okazji.

Nie bardzo ta linia umocnień się przydała, jak wiemy. Czechy poddały się bez jednego wystrzału. Dla nas nie do pomyślenia – Polacy pięknie umierają dla Ojczyzny, Czesi wolą pięknie dla niej żyć. 

Kończy się miłe, ale nieco nudne trawersowanie – docieramy do punktu, w którym żółty szlak odbija prostopadle od czerwonego i zaczyna swą wspinaczkę na Jizerę. Na szczyt mamy około półtora kilometra, z przewyższeniem 152 metry. Niewiele, ale też droga już nie ta.

Korzenie, kamienie, błoto,.. – miejscami poprowadzono kładki 

Nieco zasapani dochodzimy do wypłaszczenia na wierzchołku. 

Krótka przerwa na oddech przed atakiem szczytowym. Bo jak wiele szczytów po czeskiej stronie, najwyższe ich punkty to często kulminacje skalne wystające mocno ponad kopułę góry. I trzeba się na te skały wspiąć po skalnych stopniach i stalowych drabinkach. Tak było na Oresniku więc wiemy czego się spodziewać. 

Na wierzchołku mało miejsca. Przy silnym wietrze byłoby niebezpiecznie, gdyby nie poręcze i krzyż, którego można się przytrzymać pozując do pamiątkowego zdjęcia.

Ja też tam byłem i stopę na punkcie triangulacyjnym 1122m postawiłem.

Kociołki wietrzeniowe na szczycie

Gęsta mgła ogranicza widoki – a są one ponoć piękne w całym zakresie 360 stopni. Nie wiedząc, co tracimy, cieszymy się z mgły, bo ona też tworzy fotogeniczne sceny

Na przykład taka jarzębina pięknie na tle mgły się prezentuje 

Na Jizerę prowadzi tylko jedna droga – schodzimy więc tą samą drogą do miejsca, w którym zeszliśmy z czerwonego szlaku i kontynuujemy trawers. Tam gdzie teren się wypłaszcza tworzą się torfowiska. Niektóre z nich otoczono szczególną ochroną  – teren ogrodzono, ale podziwiać torfowiska z punktów widokowych można 

Dochodzimy do skrzyżowania większych dróg i miejsca zwanego „Na Kneipie” znajdujacego się pod szczytem o tej samej nazwie. Nie wiem od czego ta knajpa pochodzi, ale budka gastronomiczna faktycznie jest. Spotykamy przy niej grupy turystów pieszych, rowerowych i hulajnogowych. 

A z mapy dowiadujemy się, że to bardzo dobre miejsce dla biegówkarzy, bowiem schodzi się tu wiele narciarskich tras o najwyższym poziomie zimowego utrzymania – ślad wyciskany jest tu codziennie   

Chyba już wiemy, gdzie tej zimy najczęściej będzie nas można na biegówkach spotkać. A może i wcześniej na rowerach?

Jeszcze małe kilkaset metrów i dochodzimy do najdalszego punkty wycieczki: „Na Cihadle”,  czyli na czatowni. Tym razem mam przypuszczenie co do pochodzenia nazwy graniczące z pewnością. Od późnego średniowiecza do początków XX wieku silna była w czeskich Górach Izerskich tradycja ptasznictwa, czyli łapania ptaków w celach najpierw konsumpcyjnych a potem i kolekcjonerskich. Miejsca, gdzie ustawiano różnorakie pułapki na ptaki i czekano na nie zwano właśnie cihadlami.

 Miejsce to ma status rezerwatu ścisłego – wchodzi się do niego przez furtkę w ogrodzeniu

A na małej dostępnej powierzchni rezerwatu poruszać się można tylko po pomostach. 

Niewielka wieża obserwacyjna 

z widokiem na cały rezerwat

Malowniczo wyglądają te małe oczka wodne na tle rudawych traw.

Jeszcze kubek herbaty „Na Kneipie” i zawracamy, bo z powodu wiatru jest nam już zimno.  Po niecałych dwunastu kilometrach jesteśmy ponownie w Smedawie i na późną kawę wracamy do domu. 

Choć tyle jeszcze nieznanych nam miejsc jest w czeskich Izerach, to wiemy, że do Smedawy będziemy wracać.

Rejs na foki

Po wczesnoporannej wycieczce rowerami po Ptasim Raju i przedpołudniowym spacerze na Mewią Łachę przyszedł czas na zmianę środka lokomocji: zaraz popłyniemy łódką do ujścia Wisły oglądać foki. W miejscu szumnie zwanym Portem Świbno pojawiamy się przed czasem i patrzymy na prom łączący Świbno z Mikoszewem

 Kuter, którym będziemy płynąć wraca właśnie z poprzedniej wycieczki. Wycieczkowicze wydają się zadowoleni

Tłumu nie ma – na kutrze miści się pewnie i 15-20 osób a wyprawiamy się w 8. Płyniemy z nurtem Przekopu Wisły do jego ujścia

Nie płyniemy daleko w morze. Celem wycieczki są łachy piachu tworzące się u ujścia rzeki, na których lubią przebywać ptaki i foki. Jedną z takich łach widzieliśmy dziś z wieży na Mewiej Łasze i na niej akurat było kilka fok. Po kilkunastu minutach docieramy do dużo większej łachy. Już z daleka widać, że jest mocno zajęta 

Powoli podpływamy bliżej. Sternik ma pewnie wyczucie, jak blisko można się do fok zbliżyć.  Nie w jego interesie jest foki płoszyć, bo następnym razem nie będzie miał co wycieczkowiczom pokazywać. 

Jesteśmy jakieś 100 metrów od fok. Już nas bacznie obserwują. Choć są i odważniejsze sztuki, które postanowiły przyjrzeć się nam z bliska

To foki szare – najpopularniejszy gatunek na Bałtyku. Na przełomie XIX i XX wieku było ich około stu tysięcy, w latach 70. ich populacja spadła do krytycznie niskiego poziomu ok. trzech tysięcy. Dzięki  programowi ochrony od tego czasu ich liczna rośnie – dziś ocenia się, że w Bałtyku żyje ponad 40 tysięcy fok. A więc na dwóch widocznych z kutra łachach widzimy około 2,5% całej bałtyckiej populacji.

Oba nasze aparaty cykają na maksymalnych obrotach, choć spowodowanie, by horyzont był horyzontalny nie jest łatwe.

Narobiliśmy kilkaset foczych fot. Nełatwo było je potem przejrzeć i wybrać kilka najładniejszych. Największe zbliżenie 

W drodze powrotnej płyniemy nieco bliżej wschodniej kierownicy, będącej fragmentem wschodniej części rezerwatu Mewia Łacha.  Korzystając ze słońca i nagrzanego betonu, na kierownicy odpoczywa liczne ptactwo 

Zwracam również uwagę na to, co dzieje się w tle – setki ptaków na plaży!

Pojedyncza mewa siodłata

Stadko nurogęsi

Nurogęsi i kormorany, w tle głównie gęsi tundrowe, białoczelne i gęgawy. Wśród nich udało mi się wypatrzeć również berniklę białolicą – nowość na liście!

Rejs nie trwa długo a dzień jeszcze młody – uruchamiamy czwarty punkt naszego dzisiejszego programu. 

Jest upał, prawie 17 stopni. I w powietrzu i w wodzie. Nasz pierwsza od lat kąpiel w Bałtyku

Plażowania po kąpieli jednak nie było. Wracamy do samochodu, na którym nieprzypadkowo mamy też rowery: jedziemy na wycieczkę dokoła Wyspy Sobieszewskiej. 

Wokół wyspy prowadzi Szlak Rowerowy imienia Wincentego Pola. Patron – polski poeta a przede wszystkim geograf – był na Pomorzu Gdańskim w latach 40. XIX wieku i to on nadał samoistnie utworzonemu ujściu Wisły nazwę Śmiała Wisła – i geograficznie słuszne i poetyckie zarazem to miano.  

Szlak faktycznie objeżdża całą wyspę, ale że zahacza też o Ptasi Raj, który przejechaliśmy rowerem już dziś rano, skracamy nieco trasę i robimy 22 z 27 kilometrów. Lista atrakcji po drodze nie jest długa, a większość z nich i tak już oglądaliśmy lub będziemy jeszcze oglądać. Pedałujemy w ładnym i nowym dla nas bo dwuwymiarowym krajobrazie 

Zaczynamy na północnym wschodzie wyspy w miejscu, gdzie szlak prowadzi lasem najbliżej morza. Potem przejazd przez Sobieszewo i wjazd na długi fragment prowadzący asfaltem wzdłuż Martwej Wisły – jak na zdjęciu powyżej. I poniżej też

Po wykręceniu ponad trzech czwartych dystansu raz jeden zatrzymujemy się na dłużej przy śluzie w Przegalinie. Ciekawy to obiekt. Powstał w konsekwencji przekopania nowego ujścia Wisły pomiędzy Świbnem a Mikoszewem. Dotychczasowe główne koryto rzeki musiało zostać odcięte, by zachęcić ją do uchodzenia Przekopem. W tym celu powstała ta śluza. A że wąska była i ruch towarowy słaby, rzadko dochodziło do wymiany wody a tym samym Wisła stała się na tym odcinku Martwą Wisłą. I tak jest do dzisiaj. 

Kolekcja chyba zabytkowych już kutrów przy śluzie

Nieopodal śluzy swoje lęgowisko mają kormorany

Profil trasy płaski jak naleśnik. Okazuje się, że ludziom dwa wymiary przestrzeni wystarczają do życia.

Po obiedzie i krótkim odpoczynku jesteśmy znów na nogach – idziemy na powolny fotograficzny spacer plażą. 

Odbicia

Mewy

Moje najładniejsze mewy

Woda jak płynne złoto

Dokładnie w tym momencie słońce zaszło 

Światło słoneczne od chmur odbite

I tak kończymy długi dzień

Sporo ładnych zdjęć Doroty z dnia tutaj

Buka, czyli o wyciąganiu ptaków z sieci

Nieoczekiwanie dla samego siebie z zaledwie kilkudniowym wyprzedzeniem zapisuję się jako starszy wolontariusz na obóz obrączkarski Buka. 

Buka to coroczne, w tym roku już chyba jedenaste, obrączkowanie ptaków nad Zalewem Bukówka koło Lubawki – stąd nazwa. Akcję tę organizuje całkowicie hobbystycznie Wrocławska Grupa Obrączkarska ODRA – zespół wykształconych przyrodników, chyba głównie ornitologów, dla których praca w zawodzie jest jednocześnie pasją i sposobem na życie.  Większość stałych członków grupy, jeśli nie wszyscy, są równocześnie członkami Śląskiego Towarzystwa Ornitologicznego (ŚTO), pod patronatem i ze wsparciem którego działają. 

Na Bukówce obrączkuje się głównie ptaki w jesiennym przelocie migracyjnym, choć wpadają też i ptaki lokalnie osiadłe. Brama Lubawska wydaje się dobrym miejscem dla ptaków lecących na południe i chcących pokonać Sudety Środkowe. Obozy zaczynają się zwykle w pierwszym lub drugim tygodniu sierpnia i kończą pod koniec października. Wielu osób potrzeba, aby przez tak długi czas nieprzerwanie prowadzić akcję obrączkowania. Konieczny jest uprawniony obrączkarz, będący jednocześnie chwilowym kierownikiem obozu, ale też załoga do rozstawiania sieci i opiekowania się nimi, do wyciągania ptaków i do podtrzymywania życia obozowego w niewielkim oddaleniu od cywilizacji. Dwie osoby w obozie to minimum, gdy ptaków jest niewiele, ale gdy już nadlecą i dziesięciu załogantów pewnie ma co robić. 

Do zgłoszenia się na obóz zainspirowała mnie krótka przygoda z obrączkowaniem ptaków na Karsiborskiej Kępie. Napisałem do Buki, odpisali szybko, przyjęli i już za chwilę dołączyłem, stając się na dwa dni starszym – z racji wieku wyłącznie, a nie zasług czy doświadczenia –  załogantem. 

Tu się przygoda zaczyna

Gdy dołączam w poniedziałkowe południe, w obozie są tylko dwie osoby: Gosia – kierowniczka i obrączkarka oraz Paweł. Przy niekorzystnej akurat pogodzie i małej liczbie ptaków dają sobie świetnie radę bez dodatkowych załogantów, mimo to witają mnie serdecznie, jakby moja pomoc była im faktycznie do czegoś potrzebna. 

Pierwszy rzut oka na obóz

Po lewej namiot kuchenny, w którym koncentruje się życie obozu w ciągu dnia i wieczorami; to dusza i żołądek obozu. Po prawej biuro – tam przynosi się złapane ptaki, tam się je obrączkuje, zapisuje wyniki, przetrzymuje dokumentację; mózg obozu i jego centralny ośrodek dowodzenia. 

Dochodzi pełna godzina – czas na obchód sieci. Mam akurat tyle czasu, by zrzucić bagaż, ubrać się w wodery (nie kalosze!) i wyruszyć na pierwszy obchód towarzysząc Pawłowi.

Rozstawionych jest kilkadziesiąt sieci o łącznej długości pewnie 400-500 metrów, nieco w terenie leśnym ale głównie na obszarze łęgowym. Czyli powinienem wiedzieć, czego się spodziewać, ale rzeczywistość okazała się jeszcze ciekawsza.

Idę za Pawłem

Paweł ma wodery sięgające ud – i one wystarczają, gdy już człowiek wie, jak się w takim terenie poruszać. Ja tego nie wiem – dlatego z domu zabrałem wodery sięgające klatki piersiowej z szelkami na ramiona. I dobrze, bo na na drugim czy trzecim obchodzie zaliczam upadek tyłkiem w bagno. Na tyle płytkie, że woda przez wodery się nie przelała i wydostać się z tej ambarasującej sytuacji mogłem sam. 

Bo siatki rozstawia się nie tam, gdzie człowiekowi łatwo przejść, ale tam, gdzie wróblakowi trudno ją zauważyć i łatwo wpaść. Ptaki mają dobry wzrok – na otwartym terenie widzą siatkę i ją bez wysiłku omijają. Jedynie gdy rozpędzony ptak wypada z krzaków na siatkę rozłożoną pół metra, może metr przed sobą, ma szansę jej nie dostrzec w porę. Widziałem sytuacje, gdy ptak wypada z krzaków i zawraca tuż przed przeszkodą. 

A zatem wyzwanie pierwsze: nie wpaść dupą w błoto. 

Wyzwanie drugie – orientacja w terenie. I Gosia i Paweł chodzą po siatkach jak po domu. Mi zajmuje półtora dnia nauczenie się ścieżek i rozstawu siatek. A i na koniec obozu popełniam drobne błędy.

Metodologia wymaga, by obchód robić co godzinę od świtu do zmierzchu. W początkach października oznacza to 12 rund od 7:00 do 18:00 oraz rundę dodatkową, gdy już się ściemni, czyli nieco po 19. Ta ostatnia jest istotna dla bezpieczeństwa ptaków – żaden spóźnialski nie może zostać w sieci na noc, bo by z pewnością ranka nie dożył.  

Zebrane podczas obchodu ptaki lądują w woreczkach, znoszone są do obozu, gdzie ustawiają się w kolejce do obrączkowania 

Z udanego obchodu przynosi się kilkanaście ptaków na raz. Ale podczas południowej ciszy ptasiej może być tylko jeden lub dwa – jak tutaj:

Wyzwanie trzecie i najtrudniejsze: wyjmowanie ptaków z siatki. Cierpliwość, precyzja ruchów w palcach obu dłoni i dobry wzrok na krótki dystans – tylko tyle potrzeba na początek. Proste, ale to akurat odwrotność mnie. Przyglądam się z niedowierzaniem, gdy Gosia lub Paweł wykonują tę koronkową robotę, nie robiąc ptakowi i siatce krzywdy.      

No bo jak się w ogóle zabrać do wyplątania takiego maleństwa z drobnej siatki? Maleństwa, które uczepiło się nici wszystkimi możliwymi końcami: parą nóg i skrzydeł, głową, ogonem a czasem i osobno dziobem? 

To zdecydowanie najtrudniejszy element pracy. Bez umiejętności wyjmowania ptaków z sieci nie ma ze mnie pełnego pożytku – na obchód mogę chodzić tylko z inną osobą. Pierwszego dnia tylko się przyglądam, gdy ktoś inny wysupłuje ptaki z siatki. Drugiego – podejmuję kilka prób, ale szybko oddaję ptaka w lepsze ręce. Trzeciego dnia zawziąłem się – jeśli nie spróbuję teraz, to następna okazja może się nie zdarzyć. Udaje mi się wyjąć z siatki 7 ptaków – rudziki, modraszkę, pierwiosnka, kapturkę. Ale przy 3 innych poddaję się w trakcie: ptaki nie tylko chwyciły się siatki wszelkimi końcówkami, ale i owinęły się w nią.

Na pocieszenie w obozie dostaję dobre słowo i krótką instrukcję   

Teraz do pracy wkracza obrączkarz

Każdy ptak jest ważony, mierzony, oceniany na wiele różnych sposobów i obrączkowany. A wyniki zapisywane są przez pisarza.

Chyba już po drugim obchodzie Gosia proponuje, bym to ja notował wyniki, oferując konieczną pomoc. Zwalnia to nieco proces za pierwszym i drugim razem, ale potem idzie już dobrze. Czuję się w końcu pomocny – w tym czasie Paweł może zająć się innymi ptasimi czy obozowymi rzeczami lub odpocząć.    

Na koniec nowe, czy ciekawsze gatunki są jeszcze fotografowane

 

Niektóre ptaki wypuszczam ja – spora frajda patrzeć, jak odzyskują wolność

Gdy zdarzy się obfitszy łów, obchód i obrączkowanie ptaków trwają do kolejnej pełnej godziny. I jeśli w obozie są tylko dwie osoby, nie mają one czasu nawet wypić herbatę pomiędzy obchodami – stąd tak ważna pomoc kolejnych załogantów. Ci nieco chociaż wykwalifikowani mogą zastąpić podstawowy zespół w czynnościach ptasich, pozostali mają sporo innych zajęć do wyboru. Np. rąbanie drewna, bo w namiocie głównym źródłem ciepła i miejscem do przygotowywania posiłków jest koza. Albo rozpalenie ognia i jego podtrzymywanie w ciągu dnia, mycie naczyń, przygotowanie obiadu…. Zgłosiłem chęć gotowania, ale Paweł wiedział lepiej, jak przyrządzić dobre danie ze zgromadzonych zapasów.

Oprócz drobnych prac na ochotnika podejmuję się rozpalenia kozy jeszcze przed pierwszym porannym obchodem tak, by po powrocie z niego, gorąca herbata już czekała a namiocie było choć nieco cieplej niż na zewnątrz. 

Do zeszłego roku w obozie nie było prądu, wieczór załoga spędzała przy świeczkach. Od tego roku jest panel fotowoltaiczny wystarczający do wieczornego oświetlenia głównego namiotu.

Świt nad obozem

Pogodniejsze chwile nad Bukówką nie były częste

Na obchody chodzi się niezależnie od pogody, bo ptaki w sieci nie mogą zostawać zbyt długo. Mimo wiatru, chłodu i błota nie ominąłem żadnego obejścia – a było ich 25. Standardowy obchód miał nieco ponad kilometr. 

Gdy ptaków było niewiele, obchód trwał 15-20 minut. Ale gdy było ich więcej i mocniej zaplątanych, wracaliśmy i po 40 minutach. 

Na jeden dzień rozstawiliśmy z Pawłem dodatkowe sieci drozdówki i drapolówki; obchód wydłużył się o kilkaset metrów. Ale gdy obchód robili Gosia i Paweł jednocześnie, dzielili trasę na dwie części, a ja dołączałem do jednego z nich. Nie liczyłem dokładnie, ale w ciągu tych dwóch niepełnych dób zrobiłem około 25 kilometrów. 

Aż szkoda było wyjeżdżać po niespełna dwóch dobach. Następna okazja już za niecały rok!

Gosia, Paweł – dzięki!