Miesiąc: wrzesień 2022

Ptasi Raj

Wpis ten rozpoczyna dłuższy cykl relacji z ponadtygodniowej wycieczki na Wyspę Sobieszewską i Mierzeję Wiślaną.

Cel wycieczki był wielorako-różnorodny: ptasi, rowerowy, krajoznawczy, itd. Najmniej albo wcale – odpoczynkowy. Pobyt na morzem podzieliliśmy na dwa nierówne odcinki: po kilka noclegów na Wyspie Sobieszewskiej i w Kątach Rybackich u samej nasady Mierzei Wiślanej.

Wyspa Sobieszewska, choć administracyjnie to część Gdańska, jest odcięta od stałego lądu wodami Wisły i Bałtyku i stanowi osobny świat. Od wschodu oddziela ją od Mikoszewa nurt Przekopu Wisły, od południa niemal stająca woda Martwej Wisły, a od zachodu – czyli od Gdańska – Wisła Śmiała.  Z lądem wyspa łączy się tylko jednym mostem w Sobieszewie oraz dzienną przeprawą promową w Świbnie. Zabudowania tych dwóch małych miejscowości zajmują tylko małą część wyspy – reszta to plaże, wydmy, las, pola i… dwa rezerwaty: Ptasi Raj oraz Mewia Łacha. Nie muszę więc tłumaczyć, dlaczego akurat tam się wybraliśmy.

Pierwsze parę noclegów mamy w Starej Wędzarni na terenie Górek Wschodnich. Polecamy to miejsce: uprzejma i pomocna obsługa, wyborne śniadania, widok z pokojów na Martwą Wisłę. I akceptacja psów – chyba wszyscy goście oprócz nas byli z psami. I na całej wyspie jakoś znacznie więcej psów widzieliśmy niż gdziekolwiek indziej. 

Budynek Starej Wędzarni – to faktycznie kiedyś była wędzarnia  

Inny podobny budynek w pobliżu – sporo musieli to kiedyś wędzić. Pewnie ryby. Ale niewiele z tradycji rybackiej w tym rejonie wybrzeża pozostało, więc i wędzić nie ma już co.

Ulica po sąsiedzku

Przy tej ulicy znajduje się Stacja Biologiczna Uniwersytetu Gdańskiego. A jeszcze bliżej nas, niecałe 100m od Starej Wędzarni, stoi nowy budynek Stacji Ornitologicznej PAN, czyli krajowej centrali obrączkowania ptaków. Czyli dobrze trafiliśmy…

Pierwszego dnia przyjeżdżamy na miejsce po południu – jest czas na obiad i pierwszą wycieczkę po najbliższej okolicy. Na obiad ryba – i tak będzie tu codziennie, choć z mieszanymi wrażeniami smakowymi. A ta najbliższa okolica to Ptasi Raj – rezerwat przyrody oddalony od naszego hotelu o niecały kilometr. Dawniej, gdy prowadzony był na terenie rezerwatu wypas bydła, był on domem licznych gatunków ptaków siewkowatych. Dziś wypasu już nie ma, łąki zostały zastąpione jeziorami, trzcinowiskami i lasem, więc i gatunki dziś inne – głównie takie, które już znam, więc akurat po tym miejscu nowości do mojej rocznej listy nie oczekuję.

Mimo to, jest to nadal wartościowe przyrodniczo miejsce i zobaczyć je trzeba.

Idąc przez las, dostrzegam taki oto znajomy widok

To budki ptasie typu „słonik” – eksperyment budowalno-ornitologiczny dobrze znanego mi tutejszego zawodowego ornitologa Kuby Typiaka prowadzącego na YT kanał „Ptasia Strefa”. Eksperyment ten polega na zrobieniu znacznie dłuższego kanału wlotowego do budki, by lepiej chronić ptaki i lęgi przed drapieżnikami. Oglądałem materiały na ten temat, więc widok tych budek w terenie tym bardziej cieszy.

Do wież obserwacyjnych na terenie rezerwatu dziś nie dochodzimy – nie spieszy nam się, będzie czas na to jutro. Ale za to bardzo nam się spieszy, by zobaczyć Bałtyk. I oto jest pierwszy widok na morze

 

I drugi

Kiedy ostatni raz nad naszym morzem razem byliśmy? Pewnie w czasach, gdy z małymi jeszcze dziećmi na wakacje jeździliśmy. 

Robi się ciemno – ostanie rzuty okiem komórki na „zasznięte” już słońce

Część drogi powrotnej pokonujemy wzdłuż Martwej Wisły. Widok z okolic hotelu na wschód, gdzie stoi całkiem nowy zwodzony Most Stulecia Odzyskania Niepodległości Polski – jedyna stała przeprawa na wyspę. 

Zaletą coraz dłuższych wieczorów jest możliwość/konieczność wcześniejszego pójścia spać, a tym samym wcześniejszego wstania. Jeszcze przed śniadaniem wskakujemy na rowery, by objechać Ptasi Raj. Tym razem, by dotrzeć do obydwu wież obserwacyjnych i ponownie złapać kontakt z Bałtykiem.

Pierwszy raz na rower tarabanię się z plecakiem, w którym jest lustrzanka z telezoomem i  luneta ze statywem. A na szyi lornetka. Dobrze, że głównie po płaskim mamy jechać.

Pół do siódmej meldujemy się pod pierwszą wieżą przy jeziorze Karaś. Wieżę postawiono na skraju lasu w widokiem na taflę jeziora. Tak było, gdy ją stawiono i widoki musiały być dobre. Niestety obrosła ona drzewami sięgającymi już dachu, a trzcina zarosła sporą część jeziora. Z punktu widzenia obserwacji ptactwa wieża jest bezużyteczna. 

To tłumaczy niewielką liczbę obserwacji ptasich robionych z tego miejsca w portalu ornitho.pl. Ptaki można dziś podziwiać już tylko z umieszczonych tam plansz. Ewentualnie zimą, gdy drzewa przez parę miesięcy bezlistne pozostają.

Do drugiej wieży stojącej na brzegu jeziora Ptasi Raj mniej niż kilometr, ale droga staje się dla rowerów coraz trudniejsza. Zwęża się, zarasta, a niedaleko wieży wręcz ginie i na ostatnie sto metrów spiesza nas. 

Wieża wydaje się lepiej ulokowana: brak wyższych drzew zapewnia rozległy widok na taflę jeziora. Tyle że na jeziorze w zasięgu strzału lornetką pustki. Rozkładam statyw i lunetę bez nadziei na cokolwiek, ale przecież właśnie na takie okazję lunetę kupowałem i po to ją tu dziś przytargałem. Łabędzie nieme, łyski, krzyżówki, gągoły, perkozy dwuczube,… – w dużej liczbie, ale różnorodność gatunkowa niewielka.

Jedziemy dalej oficjalnym szlakiem przez las, ale jeszcze mniej uczęszczanym. Coraz częściej rowery trzeba prowadzić. Gdy pod kołem roweru głośno pęka gałąź, z pobliskich krzewów wyskakuje duże zwierzę. Odbiega kawałek, zatrzymuje się i patrzy na mnie. 

Łoś

Dojeżdża Dorotka, wyciąga aparat, zmienia obiektyw… Trwa to chwilę, ale i łosiowi się nie spieszy. W międzyczasie widzę, że bykowi towarzysze klępa i dwa młode. Czyli wtargnęliśmy w sam środek rodzinnego śniadania

Z bezpiecznego dystansu łosie dają się fotografować: podchodzą, obchodzą, podpatrują. Aż w końcu i my i one mamy dosyć. Fajne spotkanie – tym bardziej, że nie umówione. Pierwszy i do dzisiaj jedyny raz łosie luzem nad Biebrzą już lata temu oglądaliśmy. Nie mam tylko jak tych łosi do ornitho.pl wpisać…

Docieramy do pasa wydm. Ciężko w piachu się rowery prowadzi

Port Wisła w Gdańsku już po drugiej stronie Wisły Śmiałej

Wracamy do Starej Wędzarni na śniadanie. Przejechaliśmy zaledwie 11km – na rozruch starczy. Będą jeszcze dużej bardziej wymagające wycieczki.

Nasza dzisiejsza trasa 

Kilka więcej widoków z plaży w wykonaniu Doroty w Galerii

Jazzowa wycieczka

Zaległa relacja z wczesnowrześniowej dwudniowej wycieczki do Wrocławia z licznymi przystankami w drodze powrotnej.

Bezpośrednim powodem wyjazdu był koncert Nigela Kennedy’ego we wrocławskim eNeFeMie – tym razem dał on tam występ pod intrygującym tytułem „Nigel Kennedy gra Jimmie’go Hendrixa”.  Znając Kennedy’ego z innych koncertów wiedzieliśmy, że utwory Hendrixa będą tylko pretekstem do zaprezentowania własnej interpretacji jego utworów. No i sam Nigel, jego sposób prowadzenia koncertów i utrzymywania kontaktu ze słuchaczami , są warte wycieczki. 

Jak zwykle w krótkich spodenkach i pełen młodzieńczego humoru – nie zachowuje się na swoje 66 lat. I dlatego ma tyluż zwolenników, co i przeciwników.

Koncert zaczynał się późnym wieczorem. NFM nocą

Przedkoncertowe popołudnie wykorzystaliśmy na zwiedzanie Wrocławia. Niby znamy to miasto na pamięć, ale ciągle da się tam robić i oglądać rzeczy nowe. Np. właśnie oddaną po kilkuletnim remoncie do użytku i zwiedzania Aulę Leopoldina.  Robi wrażenie.

Choć mocno zniszczona w czasie wojny, odrestaurowano ją zgodnie z licznymi zachowanymi zdjęciami i dokumentacją techniczną. Prawdziwe cudo – jedna z kilku najważniejszych atrakcji Wrocławia.

Jednym z fundatorów i patronów samej auli i całego uniwersytetu był Johann Anton Gotthard von Schaffgotsch (1675-1742) z „naszych” cieplickich Schaffgotschów. Zasłużył sobie na wielkie popiersie nad wejściem głównym vis a vis habsburskiego cesarza. 

Wrocławski krasnal stojący tuż przy Instytucie Filologii ma dziwnie znajome rysy i mowę ciała

Solpol w trakcie jakże zasłużonej rozbiórki. Może druga próba wypełnienia tej dziury w zabudowie ulicy Świdnickiej będzie bardziej udana.

Krótka popołudniowa wycieczka katamaranem po Odrze. 

Porównując do czasów, gdy lata temu byliśmy mieszkańcami tego miasta, widzimy oczywiście sporo różnic: Wrocław cały czas szybko się rozwija i pięknieje. Ale to właśnie sposób zagospodarowania nabrzeża jest największą zmianą – rzekę przywrócono miastu.

Jedna rzecz we Wrocławiu jest ciągle taka sama: system komunikacji. Korki, długie czasy przejazdów, ponoć najwolniej w Polsce jeżdżące tramwaje, kolizyjne krzyżowanie się ruchu samochodowego i tramwajowego… Nie lubię tam wjeżdżać samochodem, a komunikacja miejsca jest wolna – pozostaje chodzenie.  

Powolny powrót do domu dnia następnego. Zahaczamy o Zalew Mietkowski, by sprawdzić, czy aby na pewno nic ciekawego ptasio tam się nie dzieje. Nie działo się, ale odkryliśmy nowe ścieżki i miejsca, które przydadzą się przy kolejnych wyprawach.

Potem Zbiornik Słup koło Jawora. Tu też jeszcze względna ptasia cisza – trochę krzyżówek, śmieszek i mew białogłowych.  

Wieje silny wiatr – idealne warunki dla kite surferów

Przerwa na kawę wypadła w Jaworze. Od dawna planowaliśmy tu wpaść głównie ze względu na jeden z dwóch Kościołów Pokoju. W Świdnicy już byliśmy i tamtejsza świątynia zrobiła na nas spore wrażenie. Niczego innego po Jaworze nie oczekiwaliśmy i nie zawiedliśmy się.  

W tym kościele również trwa remont – ze względu na ograniczone fundusze rozłożony na długie lata. Z zewnątrz prezentuje się pysznie – elewacje już chyba w całości zrobione. Wnętrza częściowo odnowione a już piękne.

Na dowód, że tu byłem

Chciałoby się napisać więcej o Kościele Pokoju i samym Jaworze, bo to ciekawe miejsca. Ale materiału zdjęciowego i emocjonalnego z innych wycieczek sporo się nazbierało…. 

Wielka Opozycja (Jowisza)

Jowisz – wiadomo, największa planeta naszego układu. Ten gazowy olbrzym waży dwa i pół raza więcej niż wszystkie pozostałe planety razem wzięte. Gdy pojawia się na naszym nocnym niebie, jest jednym z trzech najjaśnieszych obiektów z łatwością widocznym gołym okiem.

Opozycja oznacza, że planeta ustawiła się dokładnie po drugiej stronie Ziemi niż Słońce, a zatem jest najmniej światłem słonecznym oświetlony i przez to lepiej widoczny, niż gdy w opozycji nie jest.

W swym względnym ruchu wobec Ziemi Jowisz mija nas raz bliżej, a raz dalej. W tych dniach mija nas w najbliższej od 59 lat odległości „niecałych” 600 milionów kilometrów. A to powoduje, że jest jeszcze lepiej widoczny niż zwykle. Co więcej, w takiej sytuacji dobrze widoczne – choć już nie gołym okiem – jego księżyce. Jeśli tylko chmur nie ma – na szczęście dziś wieczorem niebo z rzadka tylko usłane było chmurami, tworząc spore okna obserwacyjne.

Po raz pierwszy zatem skierowałem swą ptasią lunetę w gwiazdy. I choć nie jest to  tak precyzyjny instrument, jak teleskop astronomiczny, to Jowisza udało mi się namierzyć szybko. Gorzej ze złapaniem ostrości, utrzymaniem obiektu w okularze i wyszukaniem księżyców. Ale dało się – spora frajda.

Jeszcze większą frajdę miałem z tego, że i póba digiscopingu się w miarę powiodła. Dogoscoping to robienie zdjęć aparatem fotograficznym obrazowi widzianemu w okularze lunety. Brzmi skomplikowanie i takie jest – nawet w dobrych warunkach świetlnych złapanie w obiektyw aparatu obrazu z lunety i wyostrzenie go jest bardzo trudne. Wiem, bo próbowałem na ptakach ze średnim skutkiem. Tego wieczora też przystawiłem aparat w smartfonie do lunety. Taki był pierwszy efekt:

 

Jowisz w centrum kadru, jeden z jego księżyców po lewej. Oba rozlane, bo o ile luneta stała nieruchomo, to komórką zdjęcie robiłem z ręki. No i obserwacja z wnętrza domu była przez szybę.

Drugie podejście już po wystawieniu lunety na dwór:

Ręka też niepewna, obrazy rozlały się jeszcze bardziej dając złudzenie podwojenia, ale za to złapałem aż trzy księżyce Jowisza: jeden z lewej strony kadru, jeden z prawej, a przy samej planecie po jej lewej stronie jest księżyc trzeci!

To z pewnością trzy z czterech księżyców galileuszowych, ale które trzy? Sądząc po jasności gwiazdowej mogły to być Io, Europa i Kalisto. Te trzy oraz Ganimedes zostały odkryte w 1610 roku przez Galileusza dzięki samodzielnie skonstruowanej lunecie. Ja co prawda swojej nie konstruowałem, ale moje emocje były pewnie bliskie galileuszowym.  

Rocksy

Roksana „Rocksy” Knapik – odeszła z najlepszego ze znanych nam światów.

 

Wraz z mężem zginęła w pierwszej wrześniowej lawinie w Tatrach Słowackich. Lubiła to, co robiła i robiła to, co lubiła. 

Spotkaliśmy się z Rocksy parę razy – przede wszystkim podczas wycieczki w poszukiwaniu minerałów. Dzięki Niej znaleźliśmy garść granatów w Przecznicy i nieco kryształów kwarcu w Olesznie Podgórskiej. 

Minęliśmy się w Muzeum Przyrodniczym w Cieplicach przy okazji oglądania ptasich preparatów.

Dyskutowaliśmy mejlowo geologię Grzbietu Kamienickiego Gór Izerskich ze szczególnym uwzględnieniem bliskiej nam Tłoczyny, gołoborza i Jelenich Skał. Czytałem Jej wszystkie artykuły o geomorfologii naszych gór w periodykach „Sudety” czy „Karkonosze”.

Niech Jej skały niebieskie się śnią…

fotografie ze strony Polskiego Stowarzyszenia Przewodników Wysokogórskich IVBV

Lubuskie winobranie

Kilkukrotnie przejeżdżając przez Lubuskie kierownica sama chciała skręcać tam, gdzie znaki mówiły „Winnica”. Raz nawet zatrzymaliśmy się w trasie w tym czy innym miejscu, ale  nieco głębszą eksplorację zostawiliśmy sobie na czas lubuskiego winobrania. A to właśnie teraz!

Jedziemy więc na spotkanie tego pana

Logistycznie plan słaby – wycieczka jednodniowa, ponad pięć godzin jazdy samochodem w tę i we w tę, tylko parę godzin na miejscu. No i w związku z tym z możliwością próbkowania napojów słabo.

Centrum obchodów znajduje się w zielonogórskim rynku. Przyjeżdżamy tam po dziesiątej rano – tuż po otwarciu kolejnego dnia bachanaliów. Na straganach nie tylko wino – dużo innych produktów lokalnych i staroci. My jednak zwracamy uwagę głównie na wyroby współcześnie butelkowane. 

Powyższy obrazek jest jednak mało reprezentatywny – są na nim wyłącznie fermentowane napoje winiarskie, czyli produkty winopodobne. Po ludzku mówiąc: wina z owoców innych niż winogrona. Bo słowo „wino” oznacza wyłącznie produkt fermentacji winogron.

Co ciekawe – na straganie odnajduję te same typy „win”, w które i ja się bawię: „wino” jarzębinowe, z aronii, z owoców i kwiatów czarnego bzu, dzikiej róży, jabłek, czereśni, śliwek, gruszek itd. Jagodowego jeszcze tylko nie robiłem. I pewnie nie zrobię – szkoda pierogów by było. Z wymienionych wyżej owoców zdecydowanie najlepsze moje wino to czarny bez (owoce) rocznik 2019. 

Tak jak Wrocław ma krasnalem tak Zielona Góra ma w mieście kilkadziesiąt pewnie miniaturek Bachusa

Dla równowagi jest tu też pomnik świętego – a konkretnie Świętego Urbana: patrona wina, winorośli i Zielonej Góry. 

Nie ma jeszcze południa, z oglądaniem etykiet winnych jeszcze czekamy, a w międzyczasie szukamy miejsca na wczesną kawę. I taki ornitologiczny akcent się trafił 

Choć nie tam tę kaw(f)kę spożyliśmy…

Tradycje winne w Lubskiem są stare, głęboko średniowieczne. Z dawnych czasów wywodzą się piwnice pod staromiejskimi kamienicami, w których przechowywano wino. Ponoć jest ich ponad setka w mieście. My odwiedzamy trzy.

Restauracja Bachus w ratuszu

Tylko w tym jednym miejscu odnajdujemy winną metaforę

Wypada ona słabo, bo pamiętamy jeszcze dobrze liczne inteligentne i zabawne zarazem metafory z Gruzji, np. takie

Jest więc jeszcze nieco do nadrobienia w zakresie kultury okołowinnej w Polsce, ale nie ma co narzekać – gdzie w Europie na wschód od Łaby i na północ od Dunaju takie rzeczy się jeszcze dzieją?  

Odwiedzamy pierwszą piwnicę na Kupieckiej – bardzo piwniczny klimat: cegła, wilgoć, w powietrzu czuć drożdże, moszcz i jego fermentację. Tu próbujemy pierwszego dziś wina w dawce homeopatycznej podzielonej na dwa. Wino takie sobie, ale otoczenie nadrabia..  

Piwnica na Grottgera – tu próbujemy pierwsze dobre wino i natychmiast je kupujemy: Chardonnay z winnicy Aris. 

Do jednej z największych piwnic podjeżdżamy już samochodem, ale nie przyjmuje ona dziś gości. A szkoda – to tu Seidel vel Seydel, jeden z największych zielonogórskich winiarzy na przełomie XIX i XX wieku, miał swój skład. 

Jedziemy poza miasto – kierunek Zabór. W tej małej miejscowości znajduje się samorządowy ośrodek Lubuskie Centrum Winiarstwa. Sami win nie produkują, ale gromadzą najlepszych winiarzy regionu i edukują następne pokolenia.  

Choć za winem tu przyjechaliśmy, czegoś takiego nam na szczęście nie zrobili

W pobliskim Łazie znajduje się jedna z ciekawszych winnic – Winnica Miłosz. Ładnie położona wśród niewysokich pagórków. Spora drewniana chata kryta strzechą i otoczona winoroślą dobrze wpasowuje się w krajobraz    

Grona już dochodzą

Większość winnic zamknięta, bo ich właściciele są dziś na zielonogórskim rynku. Zostaje nam spacer. A lokalne wina kupujemy w sklepiku – próbować nie można, ale za to wybór duży w jednym miejscu.

Już opuszczając region, raz jeszcze zatrzymujemy się pod lokalną winnicą – to Winnica Kinga. 

Gospodarze zajęci – spodziewają się umówionego autokaru z miłośnikami wina, a my tak bez uprzedzenia. Poświęcają nam jednak parę chwil. Próbujemy ich białe wina i parkę butelek na wynos kupujemy. 

Ruszamy do domu – rychło w czas, bo nad Lubuskie nadciągnął właśnie cyklon Peggy. 

Sztolpiską Szosą na Orzesznik

Mając polską część Gór Izerskich i Karkonoszy pod nosem, nie eksplorowaliśmy dotąd czeskiej strony tych pasm.  Nie licząc tych kilku okazji, gdy idąc głównie polskimi szlakami, część wycieczki wchodziła nam na krótko do Czech. Stopniowo planujemy to zmienić i z czeskich gór uczynić główny cel następnych wycieczek.

Już parę tygodni temu podjechaliśmy na krótki tylko rekonesans to Hejnic. Był to tylko krótki wypad na kawę i spacer po miejscowości. Zmierzyliśmy się wtedy wzrokiem z Orzesznikiem (cz. Ořešník) i poczuliśmy, że spodobaliśmy się sobie. Ostatniego dnia sierpnia wybraliśmy się zatem już do Hejnic ponownie na kilkugodzinną już wycieczkę na Orzecznik właśnie.

Z Hejnic na skały jest blisko – najkrótszym czerwonym szlakiem to tylko około trzech kilometrów w jedną stronę z różnicą poziomów prawie 400m. By lepiej poznać okolicę do Orzesznika zdecydowaliśmy się dojść dłuższym szlakiem wiodącym Szosą Sztolpiską (cz. Štolpišská silnice). Idzie ona wzdłuż górskiego potoku Wielki Stolpich (Velký Štolpich).

Początkowo ta leśna droga jest niczym autostrada  

Idziemy przez ciemny bukowy las. Jest to część rezerwatu Izerskie Buczyny wpisanego na listę dziedzictwa UNESCO. Jakoś lepiej Czesi chronią i promują swoją przyrodę, co jednocześnie nie przeszkadza im z niej aktywnie korzystać. 

Atrakcją tej części wycieczki są liczne vodopady, czyli wodospady po naszemu mówiąc. Stąd i wycieczka nam się wydłużyła, bo zdjęć trzeba było napstrykać. Ja tylko komórką, stąd trochę marna jakość czasami. 

Próbka ładniejszych zdjęć

Na wysokiej skale kilka metrów nad ziemią znajduje się tablica upamiętniająca Cesarzową austriacką Elżbietę Bawarską zwaną pieszczotliwie Sisi. Już w 1900 roku upamiętniono w ten sposób jej tragiczną śmierć w zamachu sprzed dwóch lat. 

Zadziwiająca siła natury – te dwa drzewa wyrosły na nagiej skale, czerpiąc życiodajną wodę i składniki odżywcze chyba z wilgoci w powietrzu. 

Szeroka i wygodna dotąd droga zmienia się. Szlak zielony zmieniamy na żółty. I nadal się wspinamy pod w miarę stałym nachyleniem około 14%

Kanion wyrzeźbiony przez lata górskim potokiem też się zawęża.  Przeciwległa ściana wąwozu już blisko

Tam gdzie droga przechodzi nad Wielkim Sztolpichem, usypano szeroki wał i zabezpieczono szlak blokami kamiennymi. Było to w 1891r. i jak na tamtejsze czasy droga Hejnice-Smedava, którą dotąd podążaliśmy, była sporym osiągnięciem budownictwa drogowego w górach. 

Po naszemu powiedzielibyśmy, że to konstrukcja poniemiecka, albo że za Niemca zrobiona. Ale po tej stronie gór to było Cesarstwo. Czyli jak Czesi o tych czasach mówią? Za Cesarstwa? Za Habsburgów? Bo nie za Austriaka, chyba…

Dzięki dużej wilgotności życie na skałach kwitnie  

Zmiana szlaku na czerwony oznacza koniec wspinaczki. 

Pokonaliśmy w pionie nieco ponad 400m. Aż do Orzesznika będziemy trawersować grzbiet bukowym lasem na wysokości około 800m n.p.m.  

Orzesznik to naga skała wystająca ponad poziom szybciej wietrzejącego gruntu. Bo czeskie Izery to głównie granit, który wietrzeje wolniej niż nasze granitognejsy. Stąd i ukształtowanie polskich i czeskich Gór Izerskich jest tak odmienne – u nas dominują obłe kopuły, w Czechach strome skały.

U stóp Orzesznika – widok robi wrażenie

Jest na tyle stromo, że nie tylko barierki są potrzebne, ale i stalowe stopnie

Krzyż na szczycie skały. Postawili go w 1813 roku Franciszkanie z klasztoru w Hejnicach 

Hejnice u naszych stóp

Po lewej stronie widok na sąsiednią skałę. 

Mimo chmur z prawej strony widać było Smrek i wieżę obserwacyjną na jego szczycie.

Zejście z Orzesznika z powrotem do miasteczka było już trochę nudne, ale za to szybkie. Dobrze, że wspinaliśmy się inną drogą. Tylko raz otworzył się szerszy widok w tył na skałę, z której dopiero co zeszliśmy.

Nieco tylko spóźniona południowa kawa w Hejnicach 

Więcej zdjęć w Galerii – zapraszam.