Buka, czyli o wyciąganiu ptaków z sieci

Nieoczekiwanie dla samego siebie z zaledwie kilkudniowym wyprzedzeniem zapisuję się jako starszy wolontariusz na obóz obrączkarski Buka. 

Buka to coroczne, w tym roku już chyba jedenaste, obrączkowanie ptaków nad Zalewem Bukówka koło Lubawki – stąd nazwa. Akcję tę organizuje całkowicie hobbystycznie Wrocławska Grupa Obrączkarska ODRA – zespół wykształconych przyrodników, chyba głównie ornitologów, dla których praca w zawodzie jest jednocześnie pasją i sposobem na życie.  Większość stałych członków grupy, jeśli nie wszyscy, są równocześnie członkami Śląskiego Towarzystwa Ornitologicznego (ŚTO), pod patronatem i ze wsparciem którego działają. 

Na Bukówce obrączkuje się głównie ptaki w jesiennym przelocie migracyjnym, choć wpadają też i ptaki lokalnie osiadłe. Brama Lubawska wydaje się dobrym miejscem dla ptaków lecących na południe i chcących pokonać Sudety Środkowe. Obozy zaczynają się zwykle w pierwszym lub drugim tygodniu sierpnia i kończą pod koniec października. Wielu osób potrzeba, aby przez tak długi czas nieprzerwanie prowadzić akcję obrączkowania. Konieczny jest uprawniony obrączkarz, będący jednocześnie chwilowym kierownikiem obozu, ale też załoga do rozstawiania sieci i opiekowania się nimi, do wyciągania ptaków i do podtrzymywania życia obozowego w niewielkim oddaleniu od cywilizacji. Dwie osoby w obozie to minimum, gdy ptaków jest niewiele, ale gdy już nadlecą i dziesięciu załogantów pewnie ma co robić. 

Do zgłoszenia się na obóz zainspirowała mnie krótka przygoda z obrączkowaniem ptaków na Karsiborskiej Kępie. Napisałem do Buki, odpisali szybko, przyjęli i już za chwilę dołączyłem, stając się na dwa dni starszym – z racji wieku wyłącznie, a nie zasług czy doświadczenia –  załogantem. 

Tu się przygoda zaczyna

Gdy dołączam w poniedziałkowe południe, w obozie są tylko dwie osoby: Gosia – kierowniczka i obrączkarka oraz Paweł. Przy niekorzystnej akurat pogodzie i małej liczbie ptaków dają sobie świetnie radę bez dodatkowych załogantów, mimo to witają mnie serdecznie, jakby moja pomoc była im faktycznie do czegoś potrzebna. 

Pierwszy rzut oka na obóz

Po lewej namiot kuchenny, w którym koncentruje się życie obozu w ciągu dnia i wieczorami; to dusza i żołądek obozu. Po prawej biuro – tam przynosi się złapane ptaki, tam się je obrączkuje, zapisuje wyniki, przetrzymuje dokumentację; mózg obozu i jego centralny ośrodek dowodzenia. 

Dochodzi pełna godzina – czas na obchód sieci. Mam akurat tyle czasu, by zrzucić bagaż, ubrać się w wodery (nie kalosze!) i wyruszyć na pierwszy obchód towarzysząc Pawłowi.

Rozstawionych jest kilkadziesiąt sieci o łącznej długości pewnie 400-500 metrów, nieco w terenie leśnym ale głównie na obszarze łęgowym. Czyli powinienem wiedzieć, czego się spodziewać, ale rzeczywistość okazała się jeszcze ciekawsza.

Idę za Pawłem

Paweł ma wodery sięgające ud – i one wystarczają, gdy już człowiek wie, jak się w takim terenie poruszać. Ja tego nie wiem – dlatego z domu zabrałem wodery sięgające klatki piersiowej z szelkami na ramiona. I dobrze, bo na na drugim czy trzecim obchodzie zaliczam upadek tyłkiem w bagno. Na tyle płytkie, że woda przez wodery się nie przelała i wydostać się z tej ambarasującej sytuacji mogłem sam. 

Bo siatki rozstawia się nie tam, gdzie człowiekowi łatwo przejść, ale tam, gdzie wróblakowi trudno ją zauważyć i łatwo wpaść. Ptaki mają dobry wzrok – na otwartym terenie widzą siatkę i ją bez wysiłku omijają. Jedynie gdy rozpędzony ptak wypada z krzaków na siatkę rozłożoną pół metra, może metr przed sobą, ma szansę jej nie dostrzec w porę. Widziałem sytuacje, gdy ptak wypada z krzaków i zawraca tuż przed przeszkodą. 

A zatem wyzwanie pierwsze: nie wpaść dupą w błoto. 

Wyzwanie drugie – orientacja w terenie. I Gosia i Paweł chodzą po siatkach jak po domu. Mi zajmuje półtora dnia nauczenie się ścieżek i rozstawu siatek. A i na koniec obozu popełniam drobne błędy.

Metodologia wymaga, by obchód robić co godzinę od świtu do zmierzchu. W początkach października oznacza to 12 rund od 7:00 do 18:00 oraz rundę dodatkową, gdy już się ściemni, czyli nieco po 19. Ta ostatnia jest istotna dla bezpieczeństwa ptaków – żaden spóźnialski nie może zostać w sieci na noc, bo by z pewnością ranka nie dożył.  

Zebrane podczas obchodu ptaki lądują w woreczkach, znoszone są do obozu, gdzie ustawiają się w kolejce do obrączkowania 

Z udanego obchodu przynosi się kilkanaście ptaków na raz. Ale podczas południowej ciszy ptasiej może być tylko jeden lub dwa – jak tutaj:

Wyzwanie trzecie i najtrudniejsze: wyjmowanie ptaków z siatki. Cierpliwość, precyzja ruchów w palcach obu dłoni i dobry wzrok na krótki dystans – tylko tyle potrzeba na początek. Proste, ale to akurat odwrotność mnie. Przyglądam się z niedowierzaniem, gdy Gosia lub Paweł wykonują tę koronkową robotę, nie robiąc ptakowi i siatce krzywdy.      

No bo jak się w ogóle zabrać do wyplątania takiego maleństwa z drobnej siatki? Maleństwa, które uczepiło się nici wszystkimi możliwymi końcami: parą nóg i skrzydeł, głową, ogonem a czasem i osobno dziobem? 

To zdecydowanie najtrudniejszy element pracy. Bez umiejętności wyjmowania ptaków z sieci nie ma ze mnie pełnego pożytku – na obchód mogę chodzić tylko z inną osobą. Pierwszego dnia tylko się przyglądam, gdy ktoś inny wysupłuje ptaki z siatki. Drugiego – podejmuję kilka prób, ale szybko oddaję ptaka w lepsze ręce. Trzeciego dnia zawziąłem się – jeśli nie spróbuję teraz, to następna okazja może się nie zdarzyć. Udaje mi się wyjąć z siatki 7 ptaków – rudziki, modraszkę, pierwiosnka, kapturkę. Ale przy 3 innych poddaję się w trakcie: ptaki nie tylko chwyciły się siatki wszelkimi końcówkami, ale i owinęły się w nią.

Na pocieszenie w obozie dostaję dobre słowo i krótką instrukcję   

Teraz do pracy wkracza obrączkarz

Każdy ptak jest ważony, mierzony, oceniany na wiele różnych sposobów i obrączkowany. A wyniki zapisywane są przez pisarza.

Chyba już po drugim obchodzie Gosia proponuje, bym to ja notował wyniki, oferując konieczną pomoc. Zwalnia to nieco proces za pierwszym i drugim razem, ale potem idzie już dobrze. Czuję się w końcu pomocny – w tym czasie Paweł może zająć się innymi ptasimi czy obozowymi rzeczami lub odpocząć.    

Na koniec nowe, czy ciekawsze gatunki są jeszcze fotografowane

 

Niektóre ptaki wypuszczam ja – spora frajda patrzeć, jak odzyskują wolność

Gdy zdarzy się obfitszy łów, obchód i obrączkowanie ptaków trwają do kolejnej pełnej godziny. I jeśli w obozie są tylko dwie osoby, nie mają one czasu nawet wypić herbatę pomiędzy obchodami – stąd tak ważna pomoc kolejnych załogantów. Ci nieco chociaż wykwalifikowani mogą zastąpić podstawowy zespół w czynnościach ptasich, pozostali mają sporo innych zajęć do wyboru. Np. rąbanie drewna, bo w namiocie głównym źródłem ciepła i miejscem do przygotowywania posiłków jest koza. Albo rozpalenie ognia i jego podtrzymywanie w ciągu dnia, mycie naczyń, przygotowanie obiadu…. Zgłosiłem chęć gotowania, ale Paweł wiedział lepiej, jak przyrządzić dobre danie ze zgromadzonych zapasów.

Oprócz drobnych prac na ochotnika podejmuję się rozpalenia kozy jeszcze przed pierwszym porannym obchodem tak, by po powrocie z niego, gorąca herbata już czekała a namiocie było choć nieco cieplej niż na zewnątrz. 

Do zeszłego roku w obozie nie było prądu, wieczór załoga spędzała przy świeczkach. Od tego roku jest panel fotowoltaiczny wystarczający do wieczornego oświetlenia głównego namiotu.

Świt nad obozem

Pogodniejsze chwile nad Bukówką nie były częste

Na obchody chodzi się niezależnie od pogody, bo ptaki w sieci nie mogą zostawać zbyt długo. Mimo wiatru, chłodu i błota nie ominąłem żadnego obejścia – a było ich 25. Standardowy obchód miał nieco ponad kilometr. 

Gdy ptaków było niewiele, obchód trwał 15-20 minut. Ale gdy było ich więcej i mocniej zaplątanych, wracaliśmy i po 40 minutach. 

Na jeden dzień rozstawiliśmy z Pawłem dodatkowe sieci drozdówki i drapolówki; obchód wydłużył się o kilkaset metrów. Ale gdy obchód robili Gosia i Paweł jednocześnie, dzielili trasę na dwie części, a ja dołączałem do jednego z nich. Nie liczyłem dokładnie, ale w ciągu tych dwóch niepełnych dób zrobiłem około 25 kilometrów. 

Aż szkoda było wyjeżdżać po niespełna dwóch dobach. Następna okazja już za niecały rok!

Gosia, Paweł – dzięki!