Miesiąc: kwiecień 2022

Przenosimy kumaki

Wizyta nad Stawami Milickimi – część III.

Po śniadaniu i krótkiej przerwie ruszamy nad stawy ponownie. Tym razem samochodem – kierujemy się nad bogaty, według doniesień ptasiarzy, Staw Jamnik. Pierwszy przystanek robimy, gdy tylko widzimy taflę stawu. Stoi tam już inny samochód – mam nadzieję, że na linii brzegowej tłumu nie będzie. Przy samochodzie pojawił się jednak nie inny ptasiarz, ale dwóch umundurowanych strażników parku. Aż szkoda nie wykorzystać takiej okazji i nie porozmawiać o życiu stawów!

Starszy ze strażników – i szarżą i wiekiem – okazał się bardzo rozmowny, miły, dysponował ogromną wiedzą z życia Stawów Milickich, którą się chętnie dzielił. No i trochę rumcajsowato wyglądał, co tylko dodawało spotkaniu przyjemności.        

Zapytałem o ptaki, ale on natychmiast przeszedł na płazy. Bo to był właściwy powód jego wizyty w tym miejscu. Od wielu lat już Park organizuje akcję ratowania płazów przed ich rozjeżdżaniem na drodze pomiędzy lasem, gdzie zimują, a stawem, gdzie na wiosnę się rozmnażają. Znamy pewnie wszyscy ten widok: dziesiatki i setki metrów siatek rozciągniętych wzdłuż dróg. Takie siatki albo prowadzą do przepustu pod jezdnią, którym płazy same mogą sobie przejść, albo wpadają w specjalnie ustawione pułapki, z których trzeba je przenieść ręcznie. W tym miejscu Parku mamy do czynienia właśnie z tym drugim przypadkiem. W akcję włączone są dwie okoliczne szkoły, których uczniowie dwa razy dziennie przyjeżdżają, by wydobyć płazy z pułapek i przenieść je w rękach do wody. 

A że tych płazów do przenoszenie nie są tysiące, lecz raczej pojedyncze sztuki na dzień, frajda ta jest wręcz zarezerwowana dla uczniów.

Nasz Strażnik z przyjemnością i dla nas i dla niego wtajemniczył nas w cały proces.  Przeszliśmy razem wzdłuż siatki kilkadziesiąt metrów, zaglądając do każdej pułapki.

Te pułapki to zwyczajne pomarańczowe rury o średnicy około 20 cm wkopane w ziemię na 20-30cm tak, by ich górna krawędź licowała się z gruntem. Płazy w swej instynktownej nocnej podróży do wody natrafiają na siatkę i podążają wzdłuż niej aż do najbliższej pułapki. 

Zawartość dwóch z nich

W pierwszej i drugiej pułapce nie było nic. Zdaniem Strażnika ktoś był przed nami i wybrał już ich zawartość. Przez kolejną pułapkę przeszedłem również stwierdzając, że jest pusta. A to był błąd- Strażnika oko wyłapało w ziemnym dnie aż trzy żyjątka, których ja w ogóle nie dostrzegłem. To kumaki! Od góry tak się zlewają z ziemią, że bez znajomości tego stworzenia nie sposób  jest dostrzec. Ale za to od spodu, czyli na brzuchu, prezentuje się znakomicie. Na zdjęciu ten górny kumak spoczywa na łapach, ten dolny leży na grzbiecie wystawiając jaskrawy brzuch do potencjalnego drapieżcy. 

Te kolory i plamy w przyrodzie mają zwykle charakter ostrzeżenia przed substancjami trującymi – patrz muchomory. I tak też opisuje się w internecie kumaki nizinne, jako dysponujące trującym dla człowieka, a nawet dla samego kumaka, jadem. Coś z tą informacją jest jednak nie tak. Zdaniem Strażnika kumak niczego szczególnego nie wydziela i nie jest to trujące – on sam zbiera kumaki w niechronione niczym dłonie od dziesiątek lat, zachęca do tego dzieci od lat kilkunastu, więc i mnie bez większych trudności przekonał. Może trzeba takiego kumaka polizać, by trucizna odniosła skutek? 

Łącznie znaleźliśmy około dziesięciu kumaków ale za cichym przyzwoleniem Strażnika wolno mi było zabrać ze sobą tylko jednego, by nie rozczarować uczniów, którzy wkrótce mieli się tu pojawić.

Oczywiście nie na długo. Po przejściu całego pasa siatek wróciliśmy nad staw i tam kumaka uroczyście wypuściłem.

Radocha! 

Ale na koniec spotkania zrobiło się nam przykro. Rozpostarte na całej szerokości tylnej kanapy w samochodzie Strażnika leżało zwierzę. Nieżywe. Był to bóbr. Strażnik znalazł jego rozjechane truchło do drodze. Jego zdaniem był to młody samiec, który pewnie opuścił rodzinne żeremie i udał się w poszukiwaniu miejsca na założenie swojej rodziny. Nie dotarł.

Pierwszy raz widzę bobra z tak bliska – szkoda, że w takich okolicznościach. 

Pozdrawiam Pana Starszego Strażnika, jeśli tylko kiedyś dotrze na moje strony.

Świt na ścieżce przyrodniczej

Nasz pierwszy świt na Stawach Milickich. Prognoza niczego dobrego nie obiecywała i słowa dotrzymała: niebo zachmurzone, lekko mży. Nie ma jeszcze słońca, bo wstaliśmy przed wschodem, ale też i nie zanosi się, by miało się wkrótce pokazać. Są za to równie oczekiwane poranne mgły. 

Idziemy na spacer ścieżką przyrodniczą zaczynającą się niedaleko hotelu. Nie trzeba daleko jechać, pierwsze zdjęcia cykamy jeszcze przed 6 rano.

Ścieżka prowadzi groblami wokół kilku stawów. Robi się kilkukilometrowe koło – w sam raz by wrócić do hotelu na śniadanie, nie będąc ostatnimi gośćmi. 

Gdy dochodzimy do pierwszego stawu, trwa jeszcze niebieska godzina dodatkowo potęgowana mgłą.

Zwykle po niebieskiej godzinie, wraz ze wschodem słońca, następuje godzina złota. Ale nie dzisiaj – bez fajerwerków brzask przechodzi bezpośrednio w pochmurny dzień. 

Wiele stawów jest o tej porze roku bez wody, a więc i ptactwo na nich niewiele. Tym bardziej cieszy widok nawet tak pospolitych gęgaw wiodących już tegoroczny przychówek.

Gęgawa w locie

Większość ptaków jest jeszcze w fazie zalotów. Np. ta para perkozów dwuczubych i i pan i pani biorą równy udział w zalotach.

A u gągołów tylko pan gągoł musi się starać.

Ptaków na wodzie nie jest dużo. Tym łatwiej wśród nich wypatrzeć rzadsze gatunki. Rarytasem wręcz dla mnie jest podgorzałka – w tym roku raportowana na Dolnym Śląsku tylko kilkanaście razy. To moja pierwsza w tym roku – zdjęcie powiększone stąd rozmycie.

Nawet po takiej obserwacji widok pospolitej głowienki też cieszy.

Na spuszczonych stawach trwa nawapnianie

Po takim zabiegu stawy stają się żyźniejsze, ale ptactwo do obsypanego wapnem dna stawu się nie garną.

Jeden z nielicznych widzianych dziś przedstawicieli siewkowatych w środku kadru. Trudno oskarżyć go o parcie na szkło.

Zakreśliwszy pętlę, wracamy do Rudy Sułowskiej

Sezon kajakowy już wkrótce się rozpocznie.

Zajęte gniazdo bocianie we wsi

Patrząc na to zdjęcie, myślę sobie, że wolę bociany oglądać z nieco większej odległości.

Wycieczka trwała nieco krócej niż planowaliśmy – wykorzystuję chwilę, by zajrzeć jeszcze na stawy na zachód od wsi, gdzie na krótko zawitaliśmy wczorajszego wieczora.

Jest stadko głowienek

Samotny łabędź krzykliwy

Spacer kończę widokiem pleców bobra

Mimo niewielu obserwacji, było ciekawie. I choć na nogach jesteśmy już od czterech godzin, przed nami dopiero śniadanie a potem wycieczki na inne stawy.

Więcej zdjęć z porannego spaceru ścieżką przyrodniczą w Galerii – zapraszam.  

Na ptaki i ryby do Doliny Baryczy

Łącząc różne obowiązki, udaje nam się tym razem wpaść na Stawy Milickie aż na półtora dnia. „Aż”, bo parę tygodniu temu wygospodarowaliśmy tylko pół dnia. A prawdą jest, że odwiedzenie większości, nawet nie całości, kompleksu stawów wymagałoby tygodnia.

Już na trasie Przecznica-Wrocław dużo się dzieje – były bieliki (zdjęcie obok), błotniaki (zdjęcie poniżej) a nawet jeden rybołów. O ile dla zrobienia zdjęcia dwóm pierwszym udało mi się zatrzymać auto, to w przypadku rybołowa nie miałem koniecznego komfortu na drodze. A szkoda, bo rybołowa na zdjęciu jeszcze nie mam.

Poprzednim razem odwiedziliśmy stawy w okolicy Rudy Milickiej koło Milicza, tym razem zatrzymujemy się na dwa noclegi w Rudzie Sułowskiej koło Żmigrodu. Wyśmienita to baza wypadowa na kilka kompleksów stawów – część z nich jest dostępna pieszo, do paru innych trzeba podjechać samochodem zaledwie 15-20 minut. 

Zatrzymujemy się w hotelu Naturum – jak cały kompleks, należy on do spółki Stawy Milickie, której właścicielem jest Urząd Marszałkowski Województwa Dolnośląskiego. Dzięki temu jest on dobrze wkomponowany w otoczenie – ładny, nie za duży, nastawiony na obsługę miłośników przyrody. Prywatny właściciel pewnie inaczej by to zorganizował niekoniecznie z korzyścią dla turystów.

Obok hotelu funkcjonuje restauracja z bogatą infrastrukturą wewnątrz budynku i na zewnątrz.  I turysta indywidualny i grupowy jest tu należycie obsłużony, nie przeszkadzając sobie nawzajem.  

Restauracja „8 ryb”.

I jej otoczenie

W menu potrawy z własnych ryb: karp, tołpyga, jesiotr i amur w wielu postaciach. Na obiad i na śniadanie. Można też zamówić mięsa i makarony, ale po co wtedy aż tu jechać?

Pierwszego dnia czasu mamy mało. Robimy tylko godzinny spacer główną drogą mijając kilka stawów. Mimo zmierzchu, słyszymy i widzimy sporo ptaków: w trzcinach hałasują potrzosy i rokitniczki, na wodzie najlepiej widoczne są łabędzie nieme, łyski i perkozy dwuczube, na łące pasą się jeszcze gęsi tundrowe i gęgawy, w powietrzu widzimy bielika, czaple siwe i jedną wronę siwą. Najciekawsze obserwacje zostały na koniec. Na najbliższym stawie pływał samotnie łabędź krzykliwy. Jeszcze miesiąc temu zrobiłby na mnie ogromne wrażenie, gdyby nie to, że to już kolejna obserwacja tego gatunku w tym roku – cieszy, ale już bez sensacji. Nowością była mewa czarnogłowa. W małym stadzie śmieszek pojedynczy osobnik już na pierwszy rzut oka wydawał się odmienny – zamiast brązowo-czekoladowego kaptura na głowie ta miał kaptur dłuższy i zdecydowanie czarny. To mewa czarnogłowa.

Okazji do fotografowania było niewiele – mżyło cały czas, szkoda moczyć sprzęt. Ta jedna tylko czapla miała szczęście załapać się na fotkę.   

Po pierwszym spacerze apetyt na kolejne dwa dni tylko wzrósł. Jutro pobudka o 5!

Świeży, pobożny, szczęśliwy, wolny

O kartkach przecznickich dawno nie pisałem, co nie oznacza, że nie ma o czym. Dużo już od dawna posiadanym pocztówek czeka na opracowanie i wrzucenie na stronę, a w międzyczasie powoli dochodzą nowe. W ostatnich dniach powiękrzyła moje zbiory karta zupełnie wyjątkowa i jej cały ten wpis poświęcę.

Trafiła już ona z krótkim opisem do sekcji Grusy – można tam zajrzeć, by zobaczyć ją w otoczeniu innych grusów.

Oto bohaterka 

Jak wszystkie grusy, jest to kartka wykonana w technice litograficznej łącznie ze zdjęciem wsi. Wykorzystano na niej typowy widok wsi: na pierwszym planie dwa nieistniejące już domy przy naszej ulicy, przy lewym brzegu kartki widać drzewo – podejrzewam, że to nasz olbrzymi dziś jawor stojący samotnie na polu tam, gdzie dzisiaj jest staw. W tle kilka znaczących budynków, mi.in. Touristenheim (dawny DPS) i stojący przed nim Ludwigshof.

Proszę zwrócić uwagę na nazwę wydawnictwa

Jest to pierwsza i jedyna do tej pory kartka wydana przez wydawnictwo Ernsta Dresslera mieszczące się w naszej wsi.

Ciekawe jest również to, co znajduje się po lewej stronie kartki. Oprócz sylwetki mężczyzny otoczonego sportowymi atrybutami widzimy szarfę z napisem: „Frisch fromm froh frei. Gut heil.” Dosłownie tłumacząc: „Świeży pobożny szczęśliwy wolny. Dobrego zdrowia”. Było to stare, być może szesnastowieczne niemieckie hasło, które w początkach XIX wieku zostało przyjęte przez niemieckie i austriackie związki gimnastyczne (niem. Turnerbund) na swoje motto. Założycielem tego ruchu był  Friedrich Ludwig Jahn (1778-1852), który uważał, że edukacja fizyczna była nie tylko niezbędna dla utrzymania dobrego zdrowia jednostki, ale też fundamentem istnienia narodu. 

Graficznym przedstawieniem tej idei były cztery litery F

 

Przekonanie nieszkodliwe, acz bardzo bliskie ideom nacjonalistycznym. Jahn został nawet uznany za prawicowego ekstremistę i w 1819r. aresztowany a związek gimnastyczny w 1820r. zdelegalizowany.

Znak graficzny też złowrogo ewoluował.

W 1840 roku Fryderyk Wilhelm IV rehabilitował Jahna a ruchy gimnastyczne w 1842 zostały przywrócone, zyskując ponownie bardzo dużą popularność. 

W latach 20. XXw ruch ponownie przechodzi na pozycje skrajne, otwarcie sympatyzując z NSDAP i z czasem pod egidą Nationalsozialistischer Reichsbund für Leibesübungen (NSRL), stał się częścią ruchu faszystowskiego w Niemczech a symbol 4F zaczął być jednoznacznie kojarzony ze swastyką.

W chwili rozwiązywania po wojnie wszelkich nazistowskich organizacji ruchy atletyczne w Niemczech liczyły ponad 650 tysięcy członków.

Swą organizację atletyczną miała również Przecznica. Jak podaje Chronik Querbach, pod koniec lat dwudziestych przewodniczącym Turnverein był nauczyciel Müller. Był on zresztą przewodniczącym paru innych lokalnych organizacji: Verkehrsverein, Spinnstube, Riesengebirgsverein. Myślę, że Turnverein mogło istnieć już dużo wcześniej, gdyż data wysłania powyższej kartki promującej idee ruchu gimnastycznego jest znacznie wcześniejsza, tj. 1905 rok. 

Do wykonania tej kartki Ernst Dressler wykorzystał szeroko rozpowszechniony już wzór. Obok kartka wydana w Lipsku

Inny wzór kartki promującej ideę 4F i jej ojca-założyciela Jahna. Co ciekawe i intrygujące – kartka obok została nadana dokładnie tego samego dnia, co ta moja: 20 sierpnia 1905 roku. Przypadek, czy może to jakaś szczególna data? Urodziny Jahna przypadały na 11 sieprnia.

Strona recto mojej kartki

Znaczek i stempel nadania niestety nie zachowały się. Ale że były to czasy, gdy poczta w miejscu odbioru również przystawiała swój stempel, wiemy, że kartkę odebrano w Karlsruhe 23 sierpnia 1905 roku.

Jedna kartka, a tak bogata historia!

150!

Rybitwa rzeczna jest moim sto pięćdziesiątym gatunkiem ptaków rozpoznanym w tym roku!

Mój cel minimum był skromny – pobić poprzedni najlepszy wynik z ubiegłego roku. Nie był to cel wymagający, bo osiągnięty mimochodem, przy okazji, bez wysiłku. Celem maksimum było 150 gatunków. Dlaczego tyle? Bo tak.

Oto moja rybitwa bohaterka

Zdjęcie zrobiłem w Dolinie Baryczy. Trudne ono było. Był to przygodny spontaniczny przystanek, nastawiony byłem na zdjęcie na wodzie, więc do długiej lufy przykręcony był monopod – czyli statyw składający się tylko z jednego kija jako podpórki. Dla mnie rewelacja. Ale rybitwa na wodzie nie siedzi – jest to bardzo szybki i zwinny ptak krążący nad wodą i przypuszczający bardzo szybkie ataki na ofiarę w wodzie. Duża swoboda ruchów jest potrzebna, by takie stworzenie złapać w obiektyw i by ostre zdjęcie wyszło. By nie tracić czasu na odkręcanie statywu, cykałem zdjęcia wymachując całym półtorametrowym zestawem. Wyszło lepiej niż myślałem.

Czyli cel na ten rok osiągnięty!

Ale przecież przed nami ciągle jeszcze czas przylotów wielu innych gatunków. Pod domem, na naszych łąkach i w pobliskich lasach będą oknówki, jerzyki, gąsiorki, gajówki, derkacze, kukułki, krętogłowy, trzciniaki i trzcinniczki, wilgi, muchołówki, pleszki, strumieniówki, świerszczaki, świstunki leśne, zaganiacze i parę innych gatunków, które w poprzednich latach już u nas widywałem, więc pewnie i w tym roku dam radę – nowy cel na ten rok to 170!

Uwaga w nawiasie dla zachowania proporcji – pierwsi uczestnicy Wielkiego Roku mają na koncie już ponad 200 gatunków, a ja ze swoim wynikiem ledwo mieszczę się w pierwszej pięćdziesiątce. Z której i tak wkrótce wypadnę, bo w zeszłym roku dla zajęcia miejsca w pierwszej setce potrzebnych było 188 gatunków. No ale nie o miejsca tu chodzi przecież, a o przekraczanie własnych granic.

Ptak czy owad, nagroda, którą obiecałem sobie zafundować za sto pięćdziesiątego ptaka już mi się należy. Miała to być porządna luneta ornitologiczna, ale jeszcze się zastanowię… Skoro bez lunety mogłem zobaczyć 150 gatunków, to po co mi ona?

Już wkrótce napiszę duuuużo więcej o naszej wyprawie w Dolinę Baryczy.  Fajny to był czas.

Świt na Witce

Wydłużający się dzień sprawia, że świt wypada coraz wcześniej i coraz trudniej się wybrać tak, by zdążyć na złotą poranną godzinę. Tym bardziej, gdy trzeba tam jeszcze dojechać. Ale do jesieni lepiej już nie będzie – wstajemy więc przed piątą rano, by kilkanaście minut po szóstej zameldować się na Zalewem Witka (Niedów) koło Zawidowa. Złota godzina tego dnia zaczyna się o 6:08, więc trwa już parę minut, gdy docieramy na miejsce. Dzień zapowiada się słoneczny i ciepły, choć o poranku chłodno jeszcze.

Samochodem moglibyśmy podjechać do samego punktu widokowego na skarpie, ale wolimy pozostawić samochód i hałas z dala od brzegu i pokonać ostatnie metry pieszo.

Takim widokiem wita nas świt nad Witką  

Jest pięknie, widoki wprost malarskie i to nie jak z serii „zachód słońca nad jeleniem”. Nawet jeśli nie miałbym dziś dopisać żadnego nowego gatunku do mojej listy rocznej, to już wiemy, że warto było wcześnie wstać. 

Unosząca się nad mokradłami mgła wygląda jak pożar łąki.

Moje zdjęcie dnia powstaje już na samym początku – ale przekonuję się o tym dopiero w domu, przeglądając dzienny urobek. Te kolory to nie efekt filtrów czy paintshopów –  tam naprawdę tak było przez pierwsze pół godziny.

Ptasio nie jest zbyt bogato, gdy już się w poprzednich miesiącach niemal wszystko policzyło. Ale i tak spodziewam się jednego do trzech nowych gatunków do listy rocznej. I już nie wodnych ptaków, lecz wiosennych migrantów, które spodziewam się zobaczyć albo w powietrzu albo w trzcinach czy nadbrzeżnych krzakach. 

Pierwszy nowy gatunek tego dnia był całkowitym zaskoczeniem. Obco brzmiący dźwięk brałem początkowo za odgłos pochodzący z linii wysokiego napięcia przechodzącej w pobliżu. Dopiero któreś kolejne pojawienie się brzęczenia uświadomiło mi, że źródłem musi być – nomen omen – brzęczka. Ptak trudny do wypatrzenia wśród trzcin, ale też trudny do przegapienia, gdy tylko się odezwie.

Para perkozów dwuczubych

Para perkozów w tańcu godowym. Można patrzeć bez końca.

Na bobrowym żeremiu straż pełni wrona siwa

Dwa samce krzyżówki

Łabędzie już wysiadują jaja

Perkozy mącące lustro wody

Nadleciały łabędzie nieme

Robi się coraz jaśniej, ginie ciepłe pomarańczowe światło. Staje się dzień.

Gdy wracamy do samochodu przelatuje nam nad głowami kania ruda. 

A chwilę po niej pojawia się również kania czarna – ciemniejsza i z mniej wciętym ogonem. Wyraźnie choć nie agresywnie czarna przeganiała rudą.  

W innym miejscu chyba ta sama ciągle para kontynuowała sprzeczkę. A w jeszcze innym miejscu widziałem kanię rudą znoszącą w dziobie patyki na budowę gniazda. Wiem, gdzie będę wypatrywał kaniej młodzieży w następnych miesiącach.  

Opuszczamy południowo-wschodnią część akwenu i jedziemy do magicznej wsi – do Spytkowa. Jest tam pomost wchodzący nieco w wodę, z którego zwykle widać kaczą zupę. Ale nie tym razem – poza kilkoma śmieszkami i perkozami pusto i na wodzie i w powietrzu.

Idąc przez wieś, widzę taką parkę: kulczyk i szczygieł. Niby jedna rodzina łuszczaków, ale jaj z tego nie będzie. 

Stąd już blisko do zapory. Zimą zamknięta, od pierwszego kwietnia jest możliwość przejścia po niej na drugą stronę. I to czynimy, ciesząc się możliwością robienia zdjęć z tamy.

Para pliszek siwych wybrały balustradę na tamie na miejsce randki 

Po brzęczce i kani czarnej do listy rocznej dochodzi piegża

Wielowarstwowy widok z wysokiego północnego brzegu zalewu

Trójka dymówek. Ale to nie te jaskółki moją wiosnę uczyniły – pierwsze w tym roku jaskółki, też dymówki, widziałem już ponad tydzień temu na Stawach Rębiszowskich. 

Wracamy nad brzeg zalewu. Niemal spod nóg wyskakuje jakiś bekasowaty – może kszyk, z którym spotkam się jeszcze później.

Czapla siwa szuka śniadania

Łabędzie niczym koraliki nanizane na sznurek

Ujęcie dnia – inną, jeszcze lepszą wersję tego kadru wrzuciłem do Galerii

Ze środka tego obrazka spogląda na mnie ptaszyna. Widać ją?

Teraz lepiej? To podróżniczka, czyli samica podróżnika. Nie pierwsza w tym roku, bo gatunek ten pojawił się już również na Rębiszowie. Samczyk również kręcił się w pobliżu, udało mi się i zobaczyć i usłyszeć, ale obiektyw nie nadążył. A szkoda, bo to piękny ptaszek.

Kapturka

Jeden z pobliskich stawów hodowlanych jest spuszczony, tworząc idealne środowisko dla ptaków siewkowatych. Np. dla brodźca piskliwego, kszyka czy samotnika. Ten ostatni na mocno powiększonym zdjęciu, bo wszystkie siewki to płochliwe bractwo.

Kszyk w locie – tym razem zdążyłem wycelować, a obiektyw całkiem przyzwoicie wyostrzył.

Mokradła to również dobre środowisko dla dzików.

Tak się maskujemy 

Po ponad trzech godzinach kończymy tę jedną z najlepszych naszych wycieczek. Tuż po świętach mamy w planach kolejne dwa świty, ale już gdzie indziej. Z pewnością będzie z tej wyprawy obszerna relacja – już zapraszam.

Więcej zdjęć Doroty w Galerii.   

Wieczorny ruch na stawach

Jeśli wstać o świcie się nie da, to drugą najlepszą porą dnia dla ptasich obserwacji są ostatnie godziny przed zmierzchem. Ruch w powietrzu znowu się wtedy wzmaga w poszukiwaniu ostatniego kęsa lub miejsca na nocleg.

Tak było i dziś wieczorem na Stawach Rębiszowskich – liczba obserwacji na każde sto metrów spaceru chyba rekordowa w tym roku. W większości to nasi starzy znajomi, ale też  coraz liczniej pojawiają się migrujące gatunki.

Czapla biała na polowaniu. Zanim zrobiłem to zdjęcie patrzyłem na tę czaplę przez chwilę przez lornetkę. Czapla nieruchomo wypatrywała zdobyczy w wodzie aż w końcu coś dostrzegła i po szybkim atakiem dziobem wyciągnęła jakąś małą rybkę.  

Mimo że byliśmy zamaskowani i mimo sporej odległości czaple się spłoszyły. Zawsze mi w takiej sytuacji szkoda, że przeszkadzam ptakom. 

Pani potrzosowa obserwuje ganiających się panów potrzosów

Ciesząco bardzo obserwacja świergotka łąkowego. Jeszcze dwa lata temu w ogóle nie znałem świergotków. W zeszłym roku po raz pierwszy widziałem w naszych górach świergotka drzewnego, a w tym roku już trzeci raz widzę świergotka łąkowego i to w trzech odległych lokalizacjach. 

Świergotek łąkowy

Po drugiej stronie stawu, w innym świetle, ponownie widzę świergotka, ale ten wydaje mi się nieco inny. Robiąc mu zdjęcia, podejrzewam, że to świergotek drzewny. Ale przy oglądaniu zdjęć w domu znowu pewność mija – raczej łąkowy. Drzewne jeszcze do Polski nie doleciały. Ten mój byłby chyba dopiero drugim w Polsce w tym roku, co tym bardziej zmniejsza szanse, że był to świergotek drzewny. Trzeba się będzie na Wysoki Grzbiet wybrać, by go zobaczyć.

Cieszy para błotniaków stawowych – wiedzę ją już drugo raz tej wiosny, więc pewnie to para lęgowa. Ciekawe, czy to ta samo para, która w tym samym miejscu przystąpiła do lęgów w zeszłym roku. 

Kiepskie zdjęcie, ale widać na nim oboje partnerów i duże różnice w wielkości i ubarwieniu pomiędzy samcem na górze a samicą na dole.

A tu już sam pan błotniak

Fotografowanie w tereniw

Wszystkich gatunków w czasie nie co ponad godzinnego spaceru było blisko trzydzieści, w tym jeden nowy nabytek do listy rocznej: pierwsza tegoroczna jaskółka – dymówka.

Inne ciekawostki to pierwsza obserwacja raniuszka czarnobrewego. Jest to podgatunek raniuszka zwyczajnego, więc jako osobny gatunek się nie liczy, ale obserwacja i tak cieszy, bo to nie tylko pierwsza w tym roku ale i w całym moim życiu. Raniuszki czarnobrewe występują na zachodzie i południku Europy, ale zdają się coraz częściej wyprowadzać lęgi również na Dolny Śląsku. Taki klimat…

Były też bąk i wodnik – oba tylko słyszane, bo dostrzec ich niemal nie sposób. Ale że oba wydają bardzo charakterystyczne dźwięki, o pomyłce nie ma mowy. 

Udany połów, trzeba o pogodnym i bezwietrznym świcie ćwiczenie to powtórzyć. 

Ptasiarstwo nad Stawami Milickimi

Tu jesteśmy

Będąc we Wrocławiu, mamy pół dnia na wypad do Doliny Baryczy – raju dla ptaków i ptasiarzy. W przewodniku „Birding in Poland” aż cztery z tutejszych grup stawów ma maksymalną liczbę gwiazdek – czyli trzy – z ok. piętnastu w całej Polsce.  

Park Krajobrazowy Dolina Baryczy jest olbrzymi, rozciąga się pomiędzy Żmigrodem na zachodzie a Ostrowem Wielkopolskim na wschodzie. Niemal 50 km na 20. Składa się z niemal trzystu stawów!

Mając tylko kilka godzin na naszą pierwszą tu wizytę, wybieramy maleńki wycinek koło miejscowości Stawno, który ma dać nam wyobrażenie o potencjale całego kompleksu.   

Idziemy groblą przy Stawie Słonecznym Górnym. Miejsce to jest dobrze, wręcz komfortowo, przygotowane do obsługi wszelkiej maści amatorów przyrody. Jest dużo oznaczeń, szlaków, wież obserwacyjnych i czatowni, a groblą biegnie półtorakilometrowa twarda droga wyłączona z ruchu kołowego.   

Już po pierwszych paru krokach wiemy, że ptactwa tu mnóstwo. Przewodniki mówią o ponad 250 gatunkach, które w tej okolicy zanotowano. Ale lustra wody są duże, ptactwo wodne gromadzi się z dala od ścieżek, nawet na zoom x400 to często za dużo, więc widoków i zdjęć nowych gatunków nie spodziewam się zbyt wielu – oszczędnie szacuję, że te kilka godzin może przynieść 3 do 10 nowych gatunków do mojej wielkorocznej listy.

Tłum na wodzie i w powietrzu robi zaledwie kilka gatunków. M.in. mewy śmieszki, czaple siwe i kormorany

Czapla siwa znosząca materiał na gniazdo znajdujące się na jednej z wysp całkowicie skolonizowanych przez jeden gatunek.

Kolonia kormoranów całkowicie pokryła swymi odchodami drzewa

Perkoz dwuczuby

Na końcu grobli spacer miał się skończyć, by starczyło czasu na odwiedzenie jeszcze innych miejsc. Ale bliskość czatowni na Stawie Gadzinowym kusi.   

Idąc przez wieś Nowe Grodzisko, widzę mijające mnie w powietrzu olbrzymie stado gęsi kierujących się właśnie tam, gdzie zmierzam. Zdążyłem strzelić „z biodra” parę razy. To gęś tundrowa – nowy gatunek na mojej liście.

Tuż po przelocie gęsi, na niebie pojawił się inny duży samotny ptak. Początkowo potraktowałem go jako spóźnioną gęś goniącą stado. Ale gdy już mnie minął, zorientowałem się, że to nie gęś. Szybki rzut lornetką w ostatniej chwili – to bocian czarny! To już drugi rok, gdy moim pierwszym bocianem widzianym wiosną nie jest pospolity bocian biały, lecz rzadki czarny. Drugi nowy dziś gatunek.

Przy zabudowaniach wiejskich widzę w krzewach ptaka, którego nie kojarzę: niby trznadel, ale mniejszy i nieco inaczej ubarwiony. Zdjęcia nie zdążyłem zrobić, ale z pamięci nagrałem sobie jego dokładny opis na dyktafon. Po przejrzeniu atlasu okazał się on być kulczykiem. Trzeci już nowy gatunek do rocznej listy.

Docieram do czatowni. Spora drewniana konstrukcja usadowiona na brzegu stawu i nieco przesłonięta szuwarami. Może się w niej zmieścić pewnie i 20-30 osób, ale dostęp z lunetą czy aparatem do okna może mieć pewnie 6-8. Na szczęście jestem sam.

Gdy tylko przygotowałem sprzęt, niemal prosto w obiektyw wleciał mi błotniak stawowy – był tak blisko, że obiektyw nie był w stanie wyostrzyć. Błotniak nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności i przedefilował koło mnie jeszcze parę razy już w zdecydowanie bardziej komfortowej dla obiektywu odległości.

Z błotniakiem stawowym już się dobrze znamy ze Stawów Rębiszowskich. Ale u nas trudno byłoby zobaczyć go z bliższego dystansu niż 100-200m. Tu go miałem na 5 metrów od siebie.

Już dużo dalej widzę olbrzymie stado gęsi, którego jedynie mały wycinek można było objąć obiektywem. Było ich przeszło 3 tysiące. Z powiększonych zdjęć udało mi się wyróżnić wśród nich gęsi białoczelne i tundrowe.  

Podczas gdy ja ptasiłem, Dorota pozostała na grobli i eksperymentowała. Polecam zajrzenie do Galerii

Nieco tylko w niedoczasie jesteśmy. Jest czas na kolejne ciekawe miejsce. Wracamy do samochodu. Na moment zatrzymujemy się przy starym ewangelickim cmentarzu.

Podjeżdżamy pod wieżę obserwacyjną w Grabownicy.

Spotykamy tu innego ptasiarza i wymieniamy się własnymi obserwacjami. Z nieznanych mi jeszcze gatunków najbardziej korci łabędź krzykliwy, który licznie występuje na stawach, z których ten ptasiarz właśnie przyjechał. Chwila wahania – korci, ale to w innym kierunku. Jednak pozostajemy przy swoich planach. Jak głośno by ten łabędź krzykliwy nie krzyczał, musi poczekać na naszą kolejną wizytę. 

Widok z wieży

Niemal pusto w każdym kierunku. Na dłuższą zasadzkę nie mamy czasu, więc schodzę z wieży rozczarowany.

Czas wracać do Wrocławia. Tę niewielką rezerwę czasową, jaką mamy, zostawiamy na spontaniczne obserwacje w drodze. Będziemy jednak wracać drogami, przy których większych stawów już nie będzie, więc wiele sobie nie obiecuję.

Nie patrzymy na mapę, więc jeszcze jeden staw wyskakuje nam z nienacka. Reakcja może być tylko jedna – cofam i wychodzę bez sprzętu na krótki rzut oka. Parę sekund wystarczy, by się zorientować, że dużo tu ptactwa różnorakich gatunków. A pierwszym, który mi się rzucił w oczy to łabędź krzykliwy! Wracam do samochodu, porządnie już parkuję, zabieramy cały nasz sprzęt i  ustawiamy na brzegu stawu. Jesteśmy – jak to później sprawdziłem na mapie – na Skoryczysku, już bliżej Trzebnicy niż Milicza.

Łabędź podejrzewany o bycie krzykliwym postanowił sprawdzić naszą cierpliwość: dziób – główny odróżniający go od niemego element – schował w pióra.  A wszystkie inne łabędzie wokół niego to łabędzie nieme. Może się jednak pomyliłem…

Czekając na jego ruch, wypatrujemy innych gatunków. Jest dużo czapli siwych i białych

Gęsi nieokreślonego gatunku

Dużo kaczek, siewkowatych i mew – na tym zdjęciu jest kilkanaście gatunków. 

Taka łacha na środku stawu to dobre miejsce dla ptaków z rzędu siewkowych. Na to miejsce nastawiamy ostrość i widzimy liczne bataliony, czajki, krwawodzioby, siewki rzeczne. Są też pewnie i dwa różne gatunki brodźców, ale na zdjęciach nie wyszły zbyt wyraźnie, więc ich nie raportuję. Ale krwowodzioby i siewki owszem. To kolejne dwa gatunki do listy.  

Kątem oka ciągle obserwujemy naszego podejrzanego łabędzia. I w końcu się ruszył -wyprostował szyję, ukazując żółty dziób.

Teraz już nie było wątpliwości: na całym stawie wśród kilkunastu łabędzi niemych był jeden łabędź krzykliwy. Wisienka na i tak już dość obfitym dzisiejszym torcie. Tu w zbliżeniu

Jest południe, do Wrocławia docieramy zgodnie z planem. Rekonesans udany – cieszą zarówno dzisiejszy połów, jak i fakt, że już wiemy, że do zobaczenia jest tu znacznie więcej. Już mamy ustalony termin i miejsce kolejnej wycieczki do Doliny Baryczy.

Więcej mniej ptasich zdjęć Doroty w Galerii 

Wrocław na sportowo i jazzowo

Przy okazji biznesów we Wrocławiu spędzamy tam dwa dni na sportowo, spacerowo i jazzowo.

Pierwszy raz od dawna przeżywamy sportowe emocje na żywo. Okazją jest turniej półfinałowy Mistrzostw Polski Juniorek Młodszych w siatkówce rozgrywany we Wrocławiu. Tak się składa, że i na boisku i na trybunach występuje rodzina.

Słoneczne popołudnie spędzamy w Parku Szczytnickim. Wiele lat temu były to najbliższe nam tereny spacerowe. 

Akcenty ukraińskie – liczne w całym Wrocławiu

W parku wiosna

Wczesny wieczór na wrocławskim Starym Mieście. Słońce jeszcze oświetla część Rynku.

Jeden z wrocławskich krasnali i jego cojones

Ponownie ukraińskie akcenty

A to już więcej niż akcent – głośna, choć niezbyt liczna demonstracja poparcia dla Ukrainy. Całe miasto wydaje się przygotowane i pozytywnie nastawione na Ukraińców.

Gdy słońce chowa się już za kamienicami, idziemy nad wodę w poszukiwaniu odpowiedniego światła. I znajdujemy je.

Złotem lukrowane?

Jak bardzo Wrocław zmienił się od czasu, gdy myśmy tu jeszcze mieszkali, najlepiej widać nad wodą właśnie. Odwrócone niegdyś plecami do Odry miasto, z rzeką się w końcu przeprosiło i życie nad rzeką przywróciło. 

Ptactwa na wodzie i nad wodą niewiele. Ot, taki pojedynczy żuraw

Stare miesza się na odrzańskich wyspach ze starym.

Przy takim świetle fotografie same się robią

Fotografka czy fotograficzka?

Która godzina? Złota godzina!

Długi przyjemny dzień kończymy grą w karty

Gdy niektórzy jeszcze śpią, a Wrocław dopiero myśli, czy pracować dzisiaj z domu czy z biura, ja idę sprawdzić, czy ptaki się już obudziły.

Dominują wrony siwe i grzywacze. Liczba tych ostatnich mnie zdumiewa.

Czy ten kopciuszek to wiosenny migrant czy może już zimujący u nas osobnik? Coraz więcej ptaków tego gatunku decyduje się spędzać zimę w Polsce, zwłaszcza w miastach i na terenach przemysłowych.  Pewnie wysokie budynki i kominy fabryczne góry mu przypominają, bo z terenów górskich właśnie kopciuszek się wywodzi.

Gdy już mam zawracać do hotelu, na wysokości Mostu Tumskiego widzę w wodzie szybko płynące zwierzę. Wystaje tylko kawałek głowy, więc jeszcze nie wiem co to jest i jak jest duże. Płynie z prądem rzeki, gdzie i ja powinienem iść – podążam więc za nim. Po chwili nasze szlaki mocno się zbliżają – to bóbr!

On rzeką, ja nabrzeżem każdy z nas wracał do siebie. On jednak miał bliżej – wyraźne ślady w skarpie Wyspy Słodowej wskazywały, że on jest już u siebie.

Jak to dzikie życie w centrum miasta może zaskoczyć!

O ile bóbr był niespodzianką dnia, fotograficznie to śmieszki wygrały ten poranek.  

To osobniki juwenilne, czyli młodociane, urodzone w zeszłym roku.

Moje najlepsze zdjęcie poranka: śmieszka w trzech fazach

Wieczór tego dnia spędzamy na jazzowo. Do NFMu zaprosił nas na jeden ze swych jubileuszowych koncertów Henryk Miśkiewicz. Ale nie tylko nas. W dość zróżnicowanym repertuarze wystąpiły – bez cienia przesady – gwiazdy naszej sceny: wokalistka i córka jubilata Dorota Miśkiewicz, poeta piosenki Adam Nowak (Raz Dwa Trzy), wirtuoz fortepianu Andrzej Jagodziński (dyskusyjna wariacja nokturnu Chopina), powracająca po długiej przerwie ku radości publiczności Ewa Bem i sam Jan Ptaszyn „Trzy Kwadranse Jazzu” Wróblewski. Ptaszyn wszedł na scenę w asyście, ale w saksofon dmuchał już sam. Publiczność oddała mu należny hołd na stojąco dwa razy: gdy kończył swój występ i na zakończenie całego koncertu.

Koncert prowadził inny mój radiowy ulubieniec – Marcin „Niedzielna Sjesta” Kydryński. Przy tak eklektycznym repertuarze jego zapowiedzi łączyły poszczególne utwory w spójną całość.

Miły wieczór zakończyliśmy tą samą grą w karty, co dzień wcześniej. Ale nową talią.

Na garść ładnych zdjęć Doroty zapraszam do Galerii.