Miesiąc: lipiec 2023

Smedava-Orle-Hejnice: “Muzyczne Radio [znowu z nami] na szlaku”

“Cała redakcja “Muzycznego Radia na szlaku” w osobie Arka z rowerem dała się ponownie zaprosić na wycieczkę: samochodem samotrzeć wybraliśmy się się do Smedavy.

Niby jest plan, sam go opracowałem, ale wiary w plan nie ma. Jak to w poniedziałek rano. tylko początek jest oczywisty: ze Smedavy Promenadą pojedziemy do Jizerki. A potem się zobaczy.

Kawałkiem Promenady już jechaliśmy parę dni temu – to bardzo długa prawie płaska prosta droga, częściowo asfaltowa, częściowo betonowa, łącząca nic z niczym.

Mimo że łatwa, dostatecznie dobrze pozwala oszacować nasze dzisiejsze możliwości i nastroje. A te nastroje okazują się być bardziej turystyczno-krajoznawcze niż sportowe. Przy jednym głosie za, jednym przeciw i jednym wstrzymującym się rezygnujemy ze zjazdu z Jizerki do Korenova i ponownego wdrapywania się do Jizerki biegiem Izery na rzecz pokręcenia się po okolicy Jizerki i Orla. Z pewnością kiedyś do Korenova jeszcze zjedziemy, bo to też ciekawa acz wymagająca trasa. 

Zachęceni głosem “Muzycznego Radia na szlaku” wchodzimy na Bukovec. Rowery trzeba zostawić u podnóża góry i ostatnie pięćset metrów pokonać pieszo.   

Głupio przyznać, mimo że w tej okolicy byliśmy wielokrotnie, to na szczycie Bukovca jeszcze nie byliśmy. A to znaczna góra – ponad tysiąc metrów nad poziomem pomorza z pięknymi widokami w kierunku Jizerki. 

Słupek na szczycie milczy, ale wiemy, że oznacza 1005m n.p.m.

Widok w innych kierunkach niż na Jizerkę zasłaniają drzewa. Karkonoszy na południowym zachodzie w ogóle nie widać. Dobrze to, czy źle…?

Bez zaglądania do Jizerki jedziemy w kierunku mostu granicznego na Izerze.  Początkowo droga jest bardzo dobra, zachęcająca do nieco szybszej jazdy. Ze zdziwieniem patrzymy na znak  “Rowerzysto, zejdź z roweru”.  Po chwili już wiemy o co chodzi – w poprzek drogi poprowadzone są dość nietypowe odwodnienia: wykonane z kamienia i szerokie, jakby  rzeka miała nimi płynąć. Bardzo niebezpieczna pułapka na rowerzystów. Jedną niefortunną historię, która na takiej przeszkodzie się wydarzyła, znamy z relacji z pierwszej ręki. Z rowerów nie zsiadamy, ale kolejne przeszkody pokonujemy ostrożnie.

Rowerowe “Muzyczne radio na szlaku” na moście nad Izerą

Warto zatrzymać się na moście dla widoków rzeki.

Nieco powyżej mostu zatrzymujemy się nad rzeką raz jeszcze w ładnym i odludnym miejscu. Pięknie tu

Szybko docieramy do Orla i robimy tam tylko krótką przerwę, bo to i nie pora i ruch zbyt duży. Na południe jesteśmy z powrotem w Jizerce.  Lunch pod Piramidą, czyli w miejscu dawnej huty szkła – po naleśnikach z jagodami i knedlikach z jagodami, które jedliśmy poprzednio, tym razem równie pyszne racuchy z jagodami. 

Wydawało się, że przed nami już tylko krótki odcinek powrotny do Smedavy. Ale padła propozycja nie do odrzucenia – dwa rowery zjeżdżają szosą do Hejnic, trzeci rower i kierowca gonią nas autem. To długi dziesięciokilometrowy zjazd z kilkoma serpentynami z różnicą wysokości ponad 500m. Ale nachylenie w sam raz – na prostych odcinkach można jechać bez hamulców osiągając 50km/h. Tylko na zakrętach trzeba dobrze wyhamować.  Droga z parkingu w Smedavie pod kościół w Hejnicach zajął nam tylko 25min. 

Bardzo ciekawa krajoznawczo i relaksacyjna wycieczka. Było sporo rowerowania, trochę prowadzenia rowerów w rejonie Izery i jedna piesza wspinaczka na Bukovec. 

Jizerka na kole

Zaledwie dwa dni po pieszej wycieczce na trasie Smedava-Jizerka-Smedava jesteśmy tam ponownie, ale tym razem na kole czyli z rowerami. Po czesku kolo znaczy rower, co chyba nieco lepiej opisuje ten pojazd. Samochód zostawiamy – jak poprzednio – w Smedavie, po drodze planujemy zawitać – jak  poprzednio – do Jizerki, ale trasa już zupełnie inna. Możliwości rowerowych w tej okolicy jest wiele, ale biorąc pod uwagę przewyższenia,  decydujemy się na trasę nieco ponad trzydziestokilometrową z długimi zjazdami i z tylko paroma ostrzejszymi ale względnie krótkimi podjazdami. Damy radę!

Od planu sytuacyjnego zacznę:

Trasy rowerowe w tej okolicy prowadzą głównie drogami asfaltowymi. To spora zmiana w stosunku do głównie gruntowych dróg po polskiej stronie. Nie dla rowerów są one oczywiście zrobione, a jako drogi dojazdowe do rozproszonych, często już wyludnionych, osad. Ułatwienie i duży komfort dla rowerzystów. 

Startujemy ze Smedavy na wysokości 847m. Pierwszy odcinek wiedzie lekko wznoszącym się trawersem Jizery (1122m) – po pół godzinie i przejechaniu prawie 6km jesteśmy Pod Kneipą na wysokości ok. 990m.  Czyli jednak trochę pod górę było!

W Knajpie Pod Kneipą byliśmy już raz pieszo poprzedniej jesieni, teraz jesteśmy z rowerami i pewnie wrócimy tu raz jeszcze zimą na biegówkach. Potem hulajnogi, wrotki i deskorolki.

Betonowy fragment trasy. Tu zaczyna się pięciokilometrowy zjazd. Najpierw łagodny, czasem  nawet podpedałować trzeba było, a potem asfaltem już ostro w dół na wszystkich hamulcach

Pod koniec tego zjazdu osiągam 52.2km/godz. Jest pęd i wiatr we włosach!

Skoro się zjeżdżało, to będzie się i wjeżdżać. Przed nami pierwsza ciężka próba: na odcinku 2,5km pokonujemy 175m w pionie. Średnie przewyższenie może nie powala, ale w swym maksimum było to nawet 13%. Dla porównania: średnie przewyższenie na czterokilometrowej drodze koło Orlinka w Karpaczu, którą prowadzi najtrudniejszy etap Tour de Pologne, wynosi 10%.

Nasze męczarnie kończą się – przynajmniej na jakiś czas – w opuszczonej osadzie Mariánskohorské Boudy. 

Dwa krzyże napotkane w okolicy osady – wtedy jeszcze nie wiemy z czym one się wiążą

Ten  pierwszy upamiętnia tragiczne wydarzenie, o którym za chwilę. Ten drugi, nazywa się “U plechovego panaboha”, czyli Pod blaszanym Panem Bogiem – jeden z niewielu krzyży, który upamiętnia nie tragedię, lecz był wyznaniem wiary mieszkańców osady.

Wkrótce docieramy do Kromerovej Boudy. 

Protržená přehrada, czyli przerwana zapora. Teraz dopiero się orientujemy, w jak szczególnym miejscu jesteśmy. To tutaj w 1916r. pod naporem wody Białej Desny i na skutek błędów konstrukcyjnych pękła tama, a powstała fala zniszczyła wszystko na swej drodze włącznie z górną częścią wsi Desna. Życie straciło ponad 60 osób a konstruktor, po zapoznaniu się z raportem opisującym przyczyny tragedii, popełnił samobójstwo. Polecam zapoznanie się z szerszym opisem wydarzeń, np. tutaj (koniecznie łącznie z filmem!) lub tutaj

Miejsce dramatu dzisiaj

Zmieniając klimat… Przykład czeskiego pragmatyzmu – samoobsługowy dystrybutor z napojami zimnymi, w tym i wyskokowymi.

I znów ostro pod górę – jedyny szutrowy fragment trasy. Ciężko było. Ale to już tylko 6km do Jizerki.

Relaksacyjny ostatni odcinek do Jizerki prowadzi Promenadą. Jest to betonowa kilkukilometrowa droga, prosta jak strzała, wiodąca z okolic Smedavy w okolice Jizerki.

W południe po przejechaniu prawie 30km byliśmy już w Jizerce. Zamiast kawy i ciasta tym razem był prawie obiad – pyszne i dla oka i podniebienia knedle jagodowe na jednym talerzu i równie pyszny smażony ser z sosem tzatztiki na drugim. Wszystko popite nealko, czyli bezalkoholowym piwem.  Coraz lepsze te nealko robią. 

W spacerowym tempie wracamy najkrótszą drogą do Smedavy. Wyszło mi 36km i ok. 4 godzin czystej jazdy. Pogoda dopisała. 

Od Smedavy do Jizerki

Mimo że to tylko 35km od domu, do Smedavy wybraliśmy się dopiero drugo raz. Podczas pierwszej jesiennej tu wizyty połączonej z wejściem na Jizerę (1122m), spodobała nam się nie tylko czeska część naszych gór, ale przede wszystkim rozmaitość tras i możliwych form aktywnego wypoczynku.

Tym razem idziemy na wschód od Smedavy w stronę Jizerki – siostrzanej osady “naszej” nieistniejącej Wielkiej Izery. Do Jizerki prowadzą tylko dwie drogi – prosta łatwa rowerowa trasa i dwa razy dłuższy, nieco trudniejszy szlak pieszy. Tym razem wybieramy ten krótszy wariant – chcemy dojść do Jizerki i tam zdecydować co do ewentualnych innych opcji wydłużenia drogi.

Dominują długie proste z niewielkimi przewyższeniami. Jest późny ranek: słońce od góry już grzeje, asfalt od dołu jeszcze chłodny. 

W miejscu rozejścia się dróg rowerowych stoi kiosk Promenada – teraz pusto, ale w drodze powrotnej będzie tu już sporo ludzi, głównie rowerzystów.

Bo i infrastruktura rowerowa w postaci małego samoobsługowego warsztatu jest na miejscu

W połowie trasy przecinamy rzekę Jizerkę, prawy dopływ granicznej Izery. Maron zwłaszcza miał sporo frajdy z chlapania się w płytkiej krystalicznie czystej wodzie.  

Szybko docieramy do Jizerki. Najpierw widać dominujący nad okolicą Bukowiec (1005m), a potem i zabudowania wsi.

Pojedyncze domy i rozproszona zabudowa pomagają sobie wyobrazić, jak wyglądała kiedyś Wielka Izera po naszej stronie granicy.

Lunch na słodko w Pańskim Domu: naleśniki z jagodami i knedle jagodowe. Oba dania pyszne, choć nie tak słynne jak naleśnik z jagodami serwowany w Chatce Górzystów.

Mimo wakacji, tłumów nie ma. Ładnie tu i spokojnie – spodobało nam się to miesjce.

Po obejściu całej wsi decydujemy się wracać do Smedavy niemal tą samą drogą. Jedynie pierwszy kilometr idziemy ścieżką wzdłuż Jizerki i jej mniejszego dopływu Szafirowego Potoku. Głównie z tego ostatniego dawnymi laty Walonowie wydobywali cenne kamienie, w tym i szafiry. 

Dla zachowania izerskich łąk i torfowisk zatrudnia się tu szkockie bydło wyżynne

Wycieczka krótka, ale sympatyczna. Wrócimy tu za parę dni z rowerami na dłuższe trasy.

W letnim ogrodzie

Im bliżej środka lata, tym więcej roślin w ogrodzie kwitnie i tym więcej owadów one przyciągają. Bawiąc się w łapanie motyli, trzmieli i innych owadów obiektywem, przypomniałem sobie przy okazji ich systematykę, z którą już kiedyś byłem przecież nieco zapoznany. A że wiele zdjęć ładnie wyszło, tym bardziej zachęcam do lektury.

Dobrze znany bielinek kapustnik. Jego larwy sieją spustoszenie w ogrodzie warzywnym; w ogrodzie kwietnym żadnych szkód nie zanotowałem.

Zauważyłem dziś wiele tzw. ciem. Tak zwanych, bo podział motyli na dzienne i nocne, na motyle i ćmy etc. jest potoczny i nijak się ma do klasyfikacji naukowej. Taką błyszczkę jarzynówkę nazwalibyśmy ćmą, bo jest szarawa i owłosiona, a pomimo tego, że aktywna jest za dnia. Przypuszczam, że to ona i jej larwy odpowiadają za zjadanie liści niektórych roślin ozdobnych

Grządka z dzielżanami i gailardiami – oba gatunki wystepują w różnych odmianach a wszystkie łatwe w uprawie: rosną u nas bujnie na słonecznym ale suchym i mało żyznym skrawku ziemi.

Czerwończyk dukacik – i z nazwy i z wyglądu, zwłaszcza samiec, to bardzo szlachetny motyl.

Inny z czerwończyków – płomieniec. Złapany nie w ogrodzie a na pobliskiej łące. I tylko komórką.

Samosiejkowa dziewanna. Już nie pamiętam, jak jej przodek do naszego ogrodu zawitał, ale populacja się ciągle rozrasta. Nowe rośliny pojawiają się w niespodziewanych miejscach i czasem zdarza mi się usunąć jedną czy drugą – większość jednak akceptuję. Przy kwiatach dziewanny żadnych owadów jednak nie widziałem. Zbieram jej płatki na syrop.  

Fruczak gołąbek, czyli koliber wśród motyli. Ciągle w ruchu, tankuje w locie za pomocą długiej trąbki. Stąd zdjęcia niezbyt udane

Jeżowisko, czyli grządka, na której dominują jeżówki różnych odmian. Bardzo piękne, łatwe w uprawie kwiaty. I przyciągają motyle.

Największy dziś problem z oznaczeniem gatunku miałem z licznymi karłątkami. Kiedyś wszystkie je oznaczyłem jako karłątek kniejnik, ale dziś przyglądając się szczegółowo wzorkom, kolorom i detalom uznałem, że mam do czynienia z dwoma innymi gatunkami: pospolitym karłątkiem ryską (trzecie zdjęcie) i rzadkim karłątkiem akteonem (na pierwszym i drugim zdjęciu). Oznaczenia pewien jednak nie jestem, zaraportowałem te obserwacje, gdzie trzeba i czekam na odpowiedź.  

Kraśnik pięcioplamek – taka kolorystyka w świecie zwierząt zwykle znacza komunikat “Uwaga, jestem trujący!”

Bliski krewny – kraśnik sześcioplamek, jeśli dobrze plamki policzyłem.

Jeden z niemotyli – chrząszcz kruszczyca złotawka w wersji z lakierem zielony metalik.

Czy ktokolwiek wcześniej słyszał o owadzie łanocha pobrzęcz? W dobrym humorze był ten, kto nazwę temu chrząszczowi nadał. Gatunek stosunkowo nowy w Polsce – na tyle nowy, że polska Wiki jeszcze go nie ma. I ponoć sporym szkodnikiem zbóż jest.

Liliowce doczekały się swojego osobnego stanowiska i dobrze im tam. Pewnie będziemy poszerzać ich grządkę w kolejnych latach i dosadzać inne odmiany.

Latolistek cytrynek – nazwa mówi wszystko: spotykany latem, skrzydła ma w formie liścia i jest cytrynowy.

Poletko lawendy – to na nim i na jeżowisku było dziś najwięcej owadów.

Kolejny klejnocik wśród motyli – modraszek ikar. Samiec z modrym wierzchem skrzydeł i samiczka z brązowym.

Przeplatka atalia – tylko jeden motyl i tylko raz udało mi się go przyłapać w pozycji siedzącej.

Przestrojnik jurtina

i jego bliski krewny, dużo liczniejszy, przestrojnik trawnik

Jeżówki na swoim jeżowisku stopniowo podbijane są przez bardziej inwazyjne pysznogłówki. Jedne i drugie pyszne, więc pewnie będę robił i jednym i drugim więcej miejsca w kolejnych latach. 

Widzę rusałki coraz większej liczby gatunków: pawik, pokrzywnik, osetnik i  kratkowiec. Często pozują z zamkniętymi skrzydłami.

Aktualizacja z końca lipca: kwitnie jeszcze więcej kwiatów jeżówki purpurowej i ruszyły budleje – pojawiły się kolejne rusałki admirał i ceik.

I jeszcze polowiec szachownica.  Też z rodziny rusałkowatych, choć bez słowa rusałka w nazwie gatunkowej.

Trzmiele na koniec: kamiennik na ogóreczniku

Trzmiel ziemny na tawlinie i pysznogłówce

Trzmiel rudy na jeżówce purpurowej

I jeszcze w końcu lipca przyłapany tylko komórką trzmiel łąkowy

Latem ptasio nieco nudno się zrobiło, więc sobie odskoczyłem na moment do owadziego świata. 

Z Muzycznym Radiem na szlaku

“Z Muzycznym Radiem na szlaku” to tytuł audycji nadawanej w regionalnej stacji “Muzyczne Radio”. Audycję co tydzień w sobotę o 8:30 rano prowadzi Arek Włodarski, zabierając słuchaczy na wirtualne wycieczki po naszej części Sudetów i Pogórza Sudeckiego. A kto nie może słuchać na żywo, może sobie odtworzyć archiwalne audycje ze strony nadawcy. Polecam, bo to niewyczerpana skarbnica wiedzy o regionie i inspiracja do wycieczek.

Tym razem to my zabraliśmy “Muzyczne Radio na szlaku” w osobie Arka na wycieczkę: samochodem z trzema rowerami jedziemy w czeskie Karkonosze do miejscowości Horni Misecky.

Pieszo już tam byliśmy, ale zamarzyło nam się wybrać w najwyższe partie Gór Olbrzymich rowerami, bo – tak się nam wydawało – łatwych tras rowerowych na dużych wysokościach jest tam dużo. Wyczytałem również, że z Horni Misecky (ok. 1000m n.p.m.), gdzie zostawia się samochód, w sezonie letnim jeżdżą cyklobusy – czyli autobusy zabierające rowery na przyczepkę i wywożące turystów pieszych i skołowanych aż pod Vrbatową Boudę (ok. 1400m n.p.m.). Plan więc zakładał dotarcie samochodem i autobusem na 1400m, a potem jazdę rowerem po niemal już płaskich na tej wysokości Karkonoszach: po okolicy źródeł Łaby, Łabskiej Boudy, może nawet Kotłów.

Pierwsza niespodzianka: autobus podjeżdża o czasie, ale bez przyczepki. Wsiadają tylko piesi. Kierowca odmawia zabrania rowerów. Zdaje się, że cyklobusy nie przyjęły się i zlikwidowano je na tej trasie. Pozostała tylko nieaktualna informacja na czeskich stronach. Trudno – mamy więc dodatkowe 5km i prawie 400m przewyższenia do pokonania rowerem.

Oczywiście nie dystans, ale przewyższenie jest wyzwaniem. Z kilkoma przystankami na złapanie oddechu dotarcie do Vrbatowej Boudy zajęło nam 40min. Cyklobusem miało być 10min.

W nagrodę mamy teraz przed sobą długi zjazd w kierunku Łabskiej Boudy. A na miejscu kawa i słodkie. A potem krótki pieszy spacer nad wodospad Łaby  

Dzięki obecności Muzycznego Radia mamy własne zdjęcie z wycieczki. I my odwdzięczamy się zdjęciem: Muzyczne Radio na szlaku na tle wodospadu i Łabskiej Boudy,

W swym początkowym odcinku zaledwie kilkaset metrów od źródła Łaba nie toczy jeszcze dużo wody. 

Ale widoki wokół wodospadu wspaniałe

W międzyczasie orientujemy się, że ścieżki, którymi planowaliśmy jechać, są dla ruchu rowerowego zamknięte, a jedyna droga dostępna dla rowerów w tej okolicy to ta, którą przyjechaliśmy. Cóż, trzeba było wracać po śladach.  

A więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: dzięki temu, że autobus rowerów nie zabierał, w sumie udało się uzbierać na liczniku nieco ponad 16km. Bez tej wspinaczki i późniejszego zjazdu cała impreza rowerowa nie byłaby warta zachodu.

Stromym zjazdem z Vrbatowej Boudy do Dolni Misecky kończymy wycieczkę.

Warto tam wrócić, ale już tylko pieszo. I może na biegówkach zimą…?

Ryf Mew

Opis najciekawszej części wycieczki na Półwysep Helski zostawiłem na koniec. Relację zaczynam tam, gdzie skończyłem ją w którymś z poprzednich wpisów: rzecz się dzieje w Kuźnicy, przyjechałem tam tego dnia rano, po krótkim rozpoznawczym spacerze wróciłem do Juraty po lunetę, która i tak okazała się mało przydatna do obserwacji ptaków na części Ryfu Mew oddalonym ode mnie o ponad kilometr, może dwa. Nie mogłem okazji obejrzenia ptaków na Ryfie odpuścić. Skoro z daleka nie widać, trzeba się dostać bliżej. Obchodzę więc port w tę i z powrotem w poszukiwaniu łodzi do wynajęcia – z kierowcą lub bez. W porcie wśród rybaków nie znalazłem, szukam wśród wypożyczalni sprzętu: mają kajty, kajaki, rowery wodne, deski ale to wszystko nie dla mnie. Przy jednej z wypożyczalni parkują łodzie motorowe – mogą mi pożyczyć, ale bez obsługi. Uprawnienia niepotrzebne poza prawem jazdy. Pożyczam na godzinę i po krótkim instruktażu jestem na wodzie.

Warunki z wielu powodów niesprzyjające. Jest już środek dnia – na wodach w pobliżu Ryfu jest mnóstwo kajterów i innych wodniaków, a paru z nich rozbiło wręcz obóz na łasze wyganiając ptaki w głąb zatoki. Ptaki, które na łasze spędzają noc już dawno rozleciały się na żerowiska. No i silny wiatr tworzący fale – spowalniają one mocno motorówkę i kołyszą nią tak, że nawet przy zatrzymanym silniku nie sposób przez lornetkę patrzeć, nie mówiąc już o robieniu zdjęć. Ze dwadzieścia minut zajęło mi niewprawnemu pokonanie około jednego, może półtora kilometra. Widok za mną na Kuźnicę skąd wypłynąłem 

I jeszcze jedna trudność, z której sobie sprawy nie zdawałem: na całej długości ryfu ciągnie się płycizna na sto, dwieście metrów szeroka. Bez ryzyka urwania śruby nie ma szans podpłynąć bliżej. Wykorzystuję nieliczne momenty, gdy mniej kołysze, na obserwacje ptaków i zdjęcia.  

Czaple siew stojące po kolana wodzie

Widzę śmieszki i jednego bataliona – to już ciekawa, bo nieoczywista obserwacja, nawet jeśli gatunek zaliczany do pospolitych. 

A tu już więcej gatunków: mewy srebrzyste i siodłate, rybitwy, jakieś małe i średnie siewkowate – nieco za daleko na dobre zdjęcia, ale już wiem, że miejsce to ma potencjał. 

Kończy mi się czas. Wracając, kombinuję co zrobić, jak i kiedy tu wrócić. Następnego dnia wieczorem wracam do domu nocny pociągiem i będzie to długi dzień. Pozostaje pierwsza część dnia, ale musiałbym być w Kuźnicy bardzo wcześnie, by zakończyć dłuższą niż dzisiejsza wyprawę zanim wodniacy wyruszą w morze. Czyli mam plan: wstaję po czwartej rano, bez śniadania i z pełnymi bagażami łapię pociąg z Juraty do Kuźnicy po piątej, przed szóstą jestem w porcie, o szóstej wypływam i na dziewiątą wracam. Mam dobre dwie do trzech godzin. I pogoda ma być po mojej stronie tym razem: słonecznie i całkowicie bezwietrznie, a więc i bez fal! Pozostaje dogadać się z kimś, kto mi pożyczono łódkę o szóstek rano w niedzielę. Okazuje się to łatwe: właściciel łódki, na której płynę, mieszka koło wypożyczalni i gotów jest nawet i o czwartej wstać. Jesteśmy więc omówieni.

Słowo się rzekło, kobyłka u płota – czyli łódka czeka na przystani.

To ta pierwsza od brzegu. Za chwilę pojawia się też właściciel i punkt szósta wyruszam

Tafla gładziutka, nie ma wiatru i fal. Lepsze warunki do fotografii.

Tym razem jednak nie z łódki planuję obserwacje. Na nogach mam plastikowe sandały, na tyłku gatki kąpielowe. Dopływam do mielizny, wyłączam silnik, wyskakuję z łódki, podnoszę śrubę i przez sto metrów holuję łódź w kierunku ryfu. Mimo poranka woda ciepła, sięga zaledwie do kolan – sympatycznie jest.  

Zostawiam łódkę tam, gdzie zaczyna ona już dnem szorować po dnie. Do lądu ponad 50 metrów a kotwicy na wyposażeniu nie ma – pozostaje mi mieć nadzieję, że wiatr czy fale nie zepchną mi łódki w morze.  

Gotów na spacer Ryfem Mew

Najpierw rzucam okiem na kierunek, z którego przybyłem: siedzą tam głównie czaple siwe i kormorany a i łacha się zaraz kończy. 

Idę więc na południe – tam znacznie więcej się dzieje i jest po czym iść

Szybko odnajduję rzadsze ptaki – w środku kadru brodziec śniady, po lewej rybitwy czubate, w głębi ohary.

A tu kulik wielki i kwokacz brodzące w płytkiej wodzie

Ruszam przed siebie. Ptaki niestety też. Dystans ucieczki spory – znacznie większy niż na plaży. Już wiem, że powinienem był zabrać ze sobą lunetę na łódkę, ale idąc w nieznane, obawiałem się zamoczenia.

Stadko batalionów – wczoraj widziałem jednego z nich, dziś jest ich co najmniej pięć. 

Najbliżej dają się podejść biegusy zmienne.

Bardzo ruchliwe to ptaki, ale zwykle tak są zajęte przeczesywaniem piachu, że nie reagują zbyt pospiesznie na spokojnie siedzącego człowieka z lufą. 

Dochodzę do miejsca, gdzie ląd znika pod wodą na kilkadziesiąt metrów. Nie jest to przekop umożliwiający przepływanie kutrami – jest płytko, mam jeszcze czas, więc przechodzę na kolejną łachę.   

Już z godzinę tak powoli idę, drugi brzeg Zatoki Puckiej coraz bliżej. Rzut oka w tył – łódka daleko została. 

Oprócz dorosłych ptaków wielu gatunków widzę też tegoroczne rybitwy czubate i sieweczki obrożne.

A to niemal na pewno oznacza, że one się tu wykluły. Mimo presji ludzkiej przez okrągły rok (bo dla kajterów nie pora roku a warunki wietrzne mają znaczenie), jest to jednak miejsce lęgowe i to dla ptaków rzadkich gatunków. Czyli i mnie nie powinno tu być, choć oficjalnie zakazu nie ma – jedyna ochrona tego obszaru to objęcie go programem Natura 2000, co wydaje mi się dalece niewystarczające. 

Cieszę się, że tam byłem, Ryfem Mew się przeszedłem, ale z mieszanymi uczuciami wsiadam do łódki. 

W drodze powrotnej dokładam nieco dystansu i dużym łukiem płynę do portu, ciesząc się po drodze wiatrem we włosach. Już po powrocie do domu sprawdzam GPS – okazuje się, że łódką i pieszo dotarłem łącznie niemal do połowy Zatoki Puckiej.

Oddaję łódkę parę minut przed dziewiątą. Zaraz otwierają pierwszy bar w Kuźnicy, w którym mogę zjeść śniadanie. I za drugą chwilę pojawią się pierwsi uczestnicy Marszu Śledzia i na plaży zrobi się tłoczno. Idealnie więc z czasem wycieczki trafiłem.

Wracam z Helu z dziesięcioma nowymi gatunkami na liście rocznej. Stan gry na koniec czerwca wynosi więc 233, co już jest lepszym wynikiem niż w całym ubiegłym roku. A mam jeszcze apetyt na jesienne obserwacje nad morzem… 

Marsz śledzi

Tak jak na wypłynięcie Pielgrzymki Ludzi Morza z portu w Kuźnicy trafiłem przypadkiem, tak i o dzień późniejszym wydarzeniu również w Kuźnicy nie miałem wcześniej pojęcia i byłem jego mimowolnym świadkiem. 

Od 2002 roku odbywa się tu Marsz Śledzia, czyli piesze przejście Zatoki Puckiej Ryfem Mew liczące około 12 kilometrów. Startuje on z plaży na wschód od Kuźnicy a kończy na cyplu Rewskim. Spontaniczny kiedyś udział, dziś wymaga już wcześniejszych zapisów, odpowiedniego stroju i wpisowego, a liczbę uczestników ograniczono do dziesięciu grup po dziesięć osób, czyli do setki.

Punkt zbiórki koło port w Kuźnicy: rejestracja, przebieranie się, ogłoszenia organizacyjne

 

Element rozgrzewki?

Mija 10 rano – śledzie formują szyk

Jest sporo osób towarzyszących i tylko paru kibiców, jak ja. Niektóry przyglądają się wydarzeniom z wody 

Zdjęcie dnia? Aż chce się podążyć za wzrokiem tej trójki…

Łódź organizatorów będzie towarzyszyła przeprawie

Uczestnicy dzielą się na grupy i gromadzą pod osobnymi flagami – każda grupa z przewodnikiem.

Wymarsz z miejsca zbiórki. 

Punkt, gdzie droga z plaży na Ryf Mew jest najkrótsza i najpłytsza, znajduje się niemal kilometr na wschód od miasta w jego części zwanej Syberią. Raczej nie ze względu na klimat.

Przewodnik coś powiedział, odprawił jakiś rytuał i pierwsza dziesięcioosobowa grupa weszła w wody Zatoki.

Coś jednak musiało pójść nie tak, bo wbrew tradycji morze tym razem nie rozstąpiło się. Zanurzenie jednak niewielkie.  Kolejne grupy śledzi podążają śladami tych pierwszych.

Cały pochód już w wodzie

Ten przemarsz trwa kilka godzin – zakończenie planowane jest na około 15 w rewie. Po drodze jest przerwa na posiłek regeneracyjny oraz uroczystość pasowania każdego z uczestników na śledzia. Ciekawa acz kontrowersyjna to zabawa – opowiem o tym w kolejnym wpisie. 

Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie na koniec i wsiadam w pociąg do Gdyni, a wieczorem nocnym do domu.