Miesiąc: sierpień 2022

Dramatyczne krajobrazy

Korzystając z krótkiej przerwy w opadach, jedziemy zobaczyć, jak się ma ptactwo na Stawach Sobieszowskich i jak tam wygląda zachód słońca.

Jeszcze dzień. Dźwigamy sporo sprzętu tym razem, choć obciążenie nie wydaje się równo rozłożone

Na ptaki nie liczę, choć co się da, to policzę. Część sobieszowska stawów jest mniej dla ptaków atrakcyjna, a i pora roku nie ta. Pierwszy rzut oka – na wodzie kilkanaście łabędzi, kilkadziesiąt krzyżówek, pojedyncze łyski i czernice, w powietrzu dymówki i szpaki. Czyli nudy. Ale nie szkodzi – wystarczy, by poćwiczyć z nową zabawką

Wkrótce, na kilkadziesiąt minut przed zachodem, zaczyna się spektakl natury i te same ptaki nie wyglądają już tak samo

Woda, góry, mgły i zachód słońca jednocześnie. I dobra fotografka dla ich uwiecznienia

Dramatyczny krajobraz niczym z dziewiętnastowiecznego malarstwa karkonoskiego. I czapla siwa.

Takiego zdjęcia ta pani błotniakowa z pewnością wcześniej nie miała

Z daleka widziałem duże stado szpaków lądujące nad dalszym stawem. Gdy tam po paru minutach dochodzimy, najpierw słychać z trzcin głośny szczebiot, a po chwili wystraszone naszą obecnością szpaki zrywają się do lotu. Szum setek par skrzydeł!

Zawracamy, gdy światło słabnie. Żegna nas stado żurawi i ich klangor

W drodze do domu… Światła już prawie nie ma, ale góry i mgły pozostały  

Jeszcze więcej jeszcze bardziej dramatycznych zdjęć z wycieczki w Galerii.

W słoneczniki zaplątani

Na Stawach Rębiszowskich ptasio mało się teraz dzieje – cicho i spokojnie. Usamodzielniają się ostatnie podloty – jeszcze karmione czy wodzone przez rodziców, ale lada moment staną się ptasią młodzieżą. Zaczęły się już od loty – z ptaków, które codziennie latem obserwowałem w Przecznicy i okolicy, zniknęły jerzyki. Sejmikują już bociany, a wieści ornitologiczne mówią, że część już z kraju wyleciała. Ptaki innych gatunków też już zbijają się w duże stada – kilkukrotnie widzieliśmy w pobliżu większych zbiorników wodnych kilkutysięczne stada szpaków; na co dzień przy naszym najwyższym jaworze i na dach zbierają się idące w małe setki dymówki i oknówki. Dominują w nich osobniki tegoroczne – ćwiczą skrzydła przed długim lotem.

Nieliczne ptasie zdjęcia znad stawów – to chyba młody potrzos

Młody trzcinniczek?

Wilga

Ten jeden staw wybrały sobie jaskółki – było ich tam kilka setek muskających taflę. Chyba piły wodę, a może owady znad wody zbierały.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na bardzo fotogenicznym polu słoneczników zmieszanych z ostem. Chyba te pierwsze tylko wysiane celowe…? 

Fotografka w szkodę weszła…

Więcej ładnych zdjęć Doroty w Galerii – zapraszamy!

Z Okraju na Śnieżkę w deszczu i mgle

Pierwszy raz od wielu lat postanawiamy wejść na Śnieżkę. Nieoczywista to decyzja była, bo w szczycie sezonu letniego okolice Karpacza i Śnieżki to najbardziej zatłoczone miejsce w Karkonoszach. I to nie turyści ten tłum stanowią, a wczasowicze. Na wycieczkę wybraliśmy więc pochmurny dzień z możliwością małych opadów, licząc, że zła pogoda ostudzi nieco zapał wczasowiczów. Z tego samego powodu decydujemy się wejść na Śnieżkę od Przełęczy Okraj – dawno nas tam nie było a i turystów tędy zawsze chodziło mniej.

Długa droga na Okraj, ale świeżo po remoncie nawierzchni – ostro pod górę ale przyjemniej się jedzie niż kiedyś. Główny Szlak Sudecki przebiega blisko parkingu – stąd na szczyt mamy niecałe trzy godziny. Jeśli zdrowie i pogoda dopiszą, w drodze powrotnej przejdziemy innymi dłuższymi szlakami.    

Jeszcze nie pada, ale widoczność już mocno chmurami i mgłą ograniczona.  

Z Przełęczy Okraj do Sowiej Przełęczy idziemy lasem lekko tylko wspinając się. Widoki z rzadka się tylko otwierają a i one ani rozległe, ani wyraźne

Tuż za Sowią Przełęczą jest jedyne w drodze na Śnieżkę schronisko – Jelenka po czeskiej stronie.

Stąd zaczyna się ostrzejsze wspinanie. Szybko nachylenie sięga 20% i trzeba czasem odpocząć.

Kamienne kopczyki są wszędzie

Zamiast zostawiać w górach torebki, puszki, butelki, maseczki i chusteczki już lepiej postawić taki kopczyk, nawet jeśli już poza znakiem „tu byłem” nic on nie znaczy. Dawniej w Himalajach stawiano takie piramidki dla oznaczenia nowych szlaków.

Zaczynają się schody – nachylenie na tym odcinku sięga miejscami 40%

Zaczyna padać – przewidzieliśmy to, biorąc ze sobą pałatki. Bardzo niekomfortowo się w nich idzie, bo ciało nie oddycha, ale i tak lepiej niż moknąć od deszczu. 

Co ciekawe, zdecydowana większość turystów mijanych po drodze też jakąś odzież przeciwdeszczową ze sobą miała. Tylko jedna bardzo lekko ubrana pani szybko zawróciła, bo nic ani na te temperatury, wiatr i deszcze nie miała. Wczasowiczka to z pewnością była.

Tyczki giną we mgle. Zimą giną niemal całkowicie pod śniegiem.

Czarnym Grzbietem dochodzimy do miejsca, gdzie nasz szlak łączy się ze spiralną drogą z Równi na Śnieżkę. To znaczy, że jest już blisko, pewnie stoimy już pod talerzami, ale nie sposób nic dostrzec.

Szczyt Śnieżki pojawił nam się nagle. Tyle trzeba było wysiłku włożyć, by z tak bliska Śnieżki nie zobaczyć

Sporo osób na szczycie – zaskakująco sporo. Tym bardziej, że schronisko w talerzach ciągle – na stałe? – nieczynne, więc nie ma gdzie się schować, ogrzać i płynów wymienić.

Krótka wizyta w Kaplicy Świętego Wawrzyńca. Zaledwie trzy dni temu odbyła się w tej barokowej świątyni coroczna msza

Decydujemy się zejść czeską stroną. Początkowo wzdłuż kolejki gondolowej Pec-Śnieżka.

Przy górnej stacji kolejki jest bar. Zatrzymujemy się w nim na kawę, ciacho i by nieco przeschnąć. Dowód na to, że tam byliśmy.

Wagoniki wyłaniają się z mgły i w niej giną

Zejście początkowo jest bardzo strome a kamienie mokre. Niekomfortowo, a nawet nieco niebezpiecznie.

Ale dzięki tej stromiźmie dużą część różnicy wysokości w drodze powrotnej mamy szybko za sobą. Trawersujemy Czarny Grzbiet w drodze na Sowią Przełęcz. Ale za łatwo też nie jest – trasa biegnie gołoborzami

albo wąskimi przesmykami między kosodrzewiną, po jej konarach i korzeniach.

Jedynym znaczącym punktem na tym szlaku jest tabliczka upamiętniająca katastrofę niemieckiego samolotu i jego załogi w ostatnich miesiącach Drugiej Wojny. Do dziś leżą tu szczątki maszyny.

Przy Jelence nasz szlak spotyka się na moment z drogą, którą parę godzin temu wchodziliśmy. Nie wracamy bezpośrednio na Okraj, lecz pozostajemy po stronie czeskiej, idąc szlakiem prowadzącym do Malej Upy. Rozpogadza się.

Czeska strona granicy jest znacznie lepiej turystycznie zagospodarowana. Liczne pensjonaty, kilka restauracji i infrastruktura narciarska przyciągają wielu turystów z obu stron szlabanu. Na obiad wybieramy restaurację Trautenberk, przy której działa mały browar ważący piwa o ten samej nazwie. Polecam czternastaka!

Więcej zdjęć w Galerii.

Pół Karkonoszy z buta

Od kiedy wróciliśmy w nasze rodzinne strony parę lat temu wisiało nad nami pragnienie powtórnego przejścia „naszej” części Karkonoszy. „Naszej”, czyli liczonej od Śnieżki do Szrenicy.  „Powtórnego”, bo za młodu już raz to zrobiliśmy.  

Zaczynamy o 9 rano, gdy tylko rusza wyciąg z Karpacza na Kopę. Tym razem ani Śnieżka, ani Dom Śląski nas nie interesują, ale popatrzeć warto. Dom Śląski na Równi i sama Śnieżka

Choć tak blisko, na Śnieżkę nie wchodzimy. Mamy inne plany, a Śnieżka na nas poczeka. Jeszcze się nie zdarzyło, by na kogoś nie poczekała. 

Gdy poprzednim razem tu byliśmy zaledwie parę dni temu, zrobiłem serię zdjęć trójce krzyżodziobów świerkowych, ale karta pamięci zawiodła i zdjęcia przepadły. Wiedziałem więc, że na Równi pod Śnieżką mogę się ich spodziewać – i nie zawiodłem się. 

Mogłem nieco przymknąć przysłonę i wydłużyć czas dla lepszej ekspozycji, ale z ptakami już tak jest, że nigdy nie ma dość czasu. Wartość dokumentacyjna fotografii jest dla mnie ważniejsza niż wyrafinowanie artystyczne.

Na Równi – trochę w dół, trochę w górę, głównie płasko

Poprzednim razem zeszliśmy z Głównego Grzbietu przez Strzechę do Samotni. Tym razem oglądamy Kotły Małego i Wielkiego Stawu z grani – jedne z najpiękniejszych widoków Karkonoszy. 

Stąd widok na Wschodnie Karkonosze i… Ślężę. Trzeba się tylko dobrze przyjrzeć ostatniej warstwie. Nigdy wcześniej nie widziałem Ślęży z tak daleka. W linii prostej to jakieś 70-80 kilometrów. 

Tłoku przy Samotni jeszcze nie ma. Jest parę minut po 10 rano – ani ci z dołu idący z Karpacza, ani ci z góry idący z górnej stacji wyciągu jeszcze nie zdążyli tam dojść. 

Wspinamy się – trawersujemy Smogornię i Małego Szyszaka

Ptactwo dziś nie dopisuje. Tym bardziej cieszy widok kopciuszka, który wydaje się być równie zainteresowany mną, co ja nim.

Zadziwiająca jest plastyczność tego gatunku. Ze skalistych gór się wziął, obecnie zasiedla krajobraz przemysłowy i wiejski, coraz więcej kopciuszków zostaje u nas na zimę. Lęgi na wysokości 1300 m n.p.m. wydają się być jednak ekstremalnym osiągnięciem.

Nad Kotłem Wielkiego Stawu stało kiedyś schronisko – jedno z nielicznych na Śląskim Grzbiecie z takim widokiem. Niestety spłonęło tuż po wojnie. Tu stało

Nasz następny cel – Słoneczniki. Te ostańcowe skałki mówią nam jak bardzo erozja nadgryzła góry 

A poniżej Pielgrzymy i paskudny krajobraz przy Zbiorniku Sosnówka 

Rozpowszechnia się zwyczaj budowania w górach małych kamiennych bałwanków. Czasami nawet całkiem ładnie wpisują się w krajobraz. Więc i ja czasem je stawiam, choć nie wiem po co 

Karkonoski Sfinks? 

Chyba na Ptasich Kamieniach to zdjęcie zostało mi zrobione

Mamy trzy kilometry i niecałą godzinę do Przełęczy Karkonoskiej. 

Mały Szyszak – jak i wiele innych karkonoskich kulminacji, szlak omija sam szczyt. Ledwo widoczne białe słupki pokazują przebieg granicy

Zanim zobaczymy Przełęcz Karkonoską widzimy już przeciwległe wzniesienie ze schroniskiem Petrovka po czeskiej stronie. Wkrótce tamtędy będziemy szli. 

Już widać Spindlerovą Boudę

Schodzimy do Odrodzenia na południową kawę i słodkie  

Dowód wizyty w schronisku

Materiał, na którym pieczątkę zrobiłem, nieco pomięty i znoszony.

Po kawie idziemy do sąsiedniego czeskiego schroniska dla zaspokojenia pragnienia. Choć nazwa schronisko już nie bardzo przystaje do tego obiektu – to całkiem przyzwoitej klasy górski hotel z różnorodną ofertą i restauracją. Duży kontrast w porównaniu z bardzo minimalistycznymi schroniskami petetekowskimi po polskiej stronie. 

Czasami w górę, czasami w dół

Rzut okiem wstecz na Odrodzenie pod Małym Szyszakiem

Pisałem już kiedyś o tych słupkach granicznych? Pewnie tak, ale co szkodzi powtórzyć się.

Stoją one na dużej części naszej południowej granicy. Z jednej strony mają wyryte litery CS, z drugiej D. Bo to od 1918 roku czechosłowacko-niemiecka granica była. Po aneksji Sudetów w 1938 roku granica ta stała się nic nie znaczącą wewnętrzną granicą pomiędzy dwoma niemieckimi prowincjami Czech (od 1939 Protektoratu Czech i Moraw) i Dolnego Śląska.  Siłą rzeczy literki CS się zdezaktualizowały. Słupków jednak nie zmieniono  – ważniejsze rzeczy Rzesza miała na głowie.  

 
 

Z kolei po 1945 zdezaktualizowała się literka D. Łatwo ją było jednak przerobić na polskie P poprzez przedłużenie pionowej kreski. Wróciło natomiast znaczenie literek CS – dobrze się stało, że nikt pospiesznie w 1938 ich nie przerobił. Eile mit Weile mówi stare niemieckie przysłowie.

W 1992 roku zniknęła z mapy w całkiem aksamitny sposób Czechosłowacja. Znaku CS nie dało się już tak elegancko zmienić, jak to uczyniono wcześniej z literką D po północnej stronie. Nie likwidując trwale wyrytych znaków CS i D, zamalowano je na biało a czarną farbą domalowano literki C i P. A słupek stoi tam jak stał i myśli sobie, kiedy i jakie zmiany czas jeszcze przyniesie.   

Przypomina mi to inne słupki graniczne w innych górach: lata temu, wchodząc na Howerlę – najwyższą górę Ukrainy w Karpatach – również szliśmy przez jakiś czas wzdłuż słupków ze znakami P i CS. Tam granice Drugiej RP sięgały.

Przez Wielkiego Szyszaka pierwszy widok na Kotły  

Spośród kilku zaledwie gatunków na tej wysokości najliczniejsze były pierwiosnki i pustułki

Na krawędzi kotła

Kwitną wrzosy, w uszach aż szumi od bzyczenia pszczół, trzmieli innych owadów.

Jak nisko fotograf może upaść dla jednej dobrej klatki

Moje ćwiczenia z głębią ostrości. Całkiem udane, uważam.

Odpoczywany chwilę w skałkach przy przekaźniku i podziwiamy widoki. Ponad  karkonoski horyzont wystaje izerska wieża Ještěd

Zostawiamy Kotły w tyle. Naszym następnym celem jest Szrenica.

Nieoczekiwany widok – sportowe awionetki

Wydaje się już niedaleko

Na samą Szrenicę nie wchodzimy. Gdybyśmy chcieli, moglibyśmy jeszcze zdążyć na ostatnie wagoniki zjeżdżające do Szklarskiej, ale postanawiamy trzymać się oryginalnego planu, czyli zejść do Przełęczy Szklarskiej w Jakuszycach. Trzeba jednak coś poważnego zjeść – zatrzymujemy się na pierogi w Schronisku na Hali Szrenickiej. Spod tego schroniska lepiej już widać Góry Izerskie niż Karkonosze. Wysoki Kamień po prawej i obły szczyt Kamienicy na ostatnim planie. 

Tablica przypomina, że jesteśmy w domu cietrzewia. Ponoć reintrodukcja gatunku w naszych górach po obu stronach granicy ma się dobrze. 

Tuż poniżej Hali Szrenickiej wchodzimy w las

Mimo że to ciągle Karkonosze, klimaty już zdecydowanie izerskie.

Mijamy start tor saneczkowy – nie miałem pojęcia o jego istnieniu

Spośród drzew wyłaniają się już czubki Owczych Skał

Równie ciekawe z profilu i en face

Jeszcze nieco schodzenia przez las a potem już szeroką drogą do Jakuszyc.

Po nieco ponad ośmiu godzinach i pokonaniu ponad 27 kilometrów kończymy wycieczkę w pobliżu Polany Jakuszyckiej, czyli tam, gdzie Karkonosze przechodzą w Góry Izerskie. Tak się składa, że całe Karkonosze mają około 54 kilometrów – przeszliśmy więc równo połowę pasma. Trzeba będzie pomyśleć o zobaczeniu wkrótce i drugiej połowy. 

Więcej zdjęć za chwilę do obejrzenia w Galerii.

Lucni Bouda

Niedługa i niespieszna wycieczka z Kopy przez Lucni Boudę, Strzechę i Samotnię. I pierwsza od wielu, wielu lat w tę część Karkonoszy.

Wjazd pierwszymi porannymi krzesełkami z Karpacza na Kopę, gdy wczasowicze jeszcze śpią. 

Powoli znad pasma kosodrzewiny wyłania się Śnieżka

Tu już góra w pełnej krasie. Pięknie w porannym świetle odbijają się ścieżki

Bardzo słoneczny dzień się szykuje, czego w górach akurat nie szukamy. Nasz plan to jednak przewidział: zanim słońce stanie w zenicie, my już będziemy schodzić z głównego grzbietu  i wchodzić w strefę lasu. Choć jesteśmy tak blisko, na Śnieżkę nie wchodzimy – dziś niech zrobią to za nas inni, my wejdziemy innym razem. Wpadamy tylko na moment do Domu Śląskiego, by odświeżyć wspomnienia. Wspomnienia okazały się lepsze. 

Torfowiskami wybieramy się do Lucni Boudy, a stamtąd z powrotem przez grań na stronę polską do Strzechy, Samotni i przez Polanę do Białego Jaru. 

Lubię Równię pod Śnieżką ze względu na jej tundrowy charakter – krajobrazy jak nie z tej strony świata.  I wdzięczny obiekt do fotografii. 

Nadźwigałem się tego mojego zooma, nakombinowałem przy ujęciach, a w domu się okazało, że na karcie pamięci nic się nie zachowało. Niech to! To tylko zdjęcia, ale paru z nich mi szkoda, np. ładnie pozujących krzyżodziobów. Na szczęście to nie był jedyny aparat na wycieczce, więc dokumentacja wycieczki jest – za wyjątkiem kilku moich zdjęć komórką, cała reszta to dzieło Doroty.

Na pomoście wiodącym przez karkonoskie mokradła kilka razy napotkałem dużą ważkę. Nawet udało mi się ją sfotografować, ale z powodów już wcześniej podanych zdjęciem pochwalić się nie mogę. W pobliżu ścieżki jakiś fachowo ubrany i wyposażony Czech łapał siatką owady

 Udusiłbym się, gdybym go nie zapytał, co tu robi. Miły młody człowiek odpowiedział, że łapie właśnie tę rzadką karkonoską ważkę – żagnicę północną. Każdego złapanego osobnika oznacza farbką i wypuszcza – w ten sposób szacuje ich tutejszą populację.

Żagnica północna w Polsce występuje tylko na tutejszych torfowiskach. Gdy   jest zimno jest szara, gdy robi się ciepła zmienia kolor na niebieski. Te nasze były niebieskie – stąd wniosek, że było ciepło.

Dochodzimy do Lucni Boudy

Obiekt jest olbrzymi, ale położony w obniżeniu – w krajobraz wkomponowuje się całkiem dobrze. Wchodzimy do środka i jesteśmy zaskoczeni – prosta i surowa forma zewnętrzna przechodzi w nowoczesne i funkcjonalne wnętrze: automatyczne drzwi, pokoje hotelowe ze spa, w samoobsługowym bufecie piwo z kija nalewa się samemu i płaci kartą bez udziału obsługi. A piwo idzie prosto z browaru pracującego w piwnicy schroniska. Jakaż to odmiana po wizytach w paru schroniskach po naszej stronie. 

Częstujemy się borówkowym kołaczem  

Po kawie i kołaczu idziemy kawałek dalej na czeską stronę, gdzie w oddali widać kapliczkę 

W tym miejscu upamiętniono liczne zasypane i zamarznięte ofiary gór

Jeszcze kilkaset metrów dalej i przed nami otwiera się widok na czeski kraj 

Zawracamy i ponownie przechodzimy koło Lucni Boudy. Widoki z jej okolic

Wracamy przez główny grzbiet na polską stronę. Schodzimy do Kotła Małego Stawu

Bardzo miły i dawno niewidziany widok Strzechy Akademickiej

Wśród niebiesko kwitnących roślin szukamy gencjany. ale ciągle znajdujemy tylko tojad. Na gencjanę widać jeszcze za wcześnie 

Stąd już blisko do jednego z najładniejszych widoków Karkonoszy. Ze szlaku wiodącego w dół od Strzechy otwiera się widok na Mały Staw i Samotnię

Sporo miłych acz bardzo w czasie odległych wspomnień Samotnia przywołuje. 

Do tego miejsca ruch na trasie był znośny. Wydaje się, że turystów – mimo szczytu sezonu – jest znacznie mniej niż w poprzednich latach, gdy i do wyciągu w Karpaczu i w drodze na Śnieżkę ustawiały się długie kolejki. Dopiero przy Samotni robi się tłoczno – spotykają się tu turyści, którzy wjechali na Kopę wyciągiem i teraz schodzą, z turystami, którzy wyszli z Karpacza w góry piechotą, traktując Kocioł Małego Stawu jako punkt docelowy. 

Krótki postój nad brzegiem stawu

 Idziemy dalej. Czyli niżej. Przed nami już tylko Polana. Kiedyś stało tu kultowe niemal Schronisko Bronka Czecha (niem. Schlingelbaude), dziś to tylko łąka i miejsce przystankowe dla turystów najbliższe Karpacza i Świątyni Wang.

Koniec wycieczki. Przeszliśmy około piętnastu kilometrów – głównie po płaskim i w dół. Miło, ale czas na większe wyzwania. O tym w kolejny odcinku.

Na więcej zdjęć Doroty zaprasza do Galerii.

Kotły

Pomiędzy końcem lipca a początkiem sierpnia udało nam się aż trzy razy wybrać w Karkonosze. Apetytu było i na więcej, ale się nie złożyło…

Poza Górami Izerskimi, gdzie mieszkamy, Karkonosze to nasze najulubieńsze góry. Dorastając u ich stóp, to od nich w dzieciństwie jeszcze zaczynaliśmy wspinaczki górskie. Od wielu lat góry te są również celem masowej turystyki, co skutecznie zniechęcało nas do wycieczek. Ale w końcu postanowiliśmy wykorzystać „okno pogodowe”, jakim okazuje się być wysoka inflacja i idący za nią znaczny spadek liczby turystów w naszych górach. W lipcu wybraliśmy się na Kotły, na początku sierpnia na Równię pod Śnieżką, a parę dni temu na… – o tym będą osobne wpisy.  Dziś Kotły.

Byłem świeżo po kontuzji, więc na górę trzeba było wjechać. Skoro świt, czyli gdzieś około 9 rano, ze Szklarskiej Poręby dwoma odcinkami kolejki dostaliśmy się na na Szrenicę. To już spory sukces był, bo ostatnim razem, gdy tu byliśmy, kolejka – ze względu na silny wiatr – dowiozła nas tylko do stacji pośredniej.

Na Kotły najszybsza droga wiedzie grzbietem Karkonoszy, ale gdy to tylko możliwe, nadkładamy drogi i zahaczamy o mniej nam znaną stronę czeską. Zachodzimy więc najpierw do Voseckiej Boudy, a stamtąd idziemy do źródeł Łaby. 

Zaletą tej drogi jest również to, że jest prawie nieuczęszczana i że wiedzie wśród zarośli kosodrzewiny, dzięki czemu życia tu więcej. Oprócz najliczniejszych i bardzo wokalnych pierwiosnków, często i widać i słychać świergotki.

Dorosły świergotek czeka z pokarmem w dziobie aż sobie pójdziemy, by nakarmić podlotka znajdującego się gdzieś w pobliżu.

Ukrywający się w świerkowych gałęziach podlotek świergotka oczekuje na dostawę

Z okolic źródła Łaby widać Odrodzenie – będziemy tam za kilkanaście dni.

Na szczyt Kotłów jeszcze z pół godziny marszu pod górę

W tyle widać Szrenicę

Jeszcze jeden świergotek z robakami w dziobie – widać w całych Zachodnich Karkonoszach trwa właśnie pora karmienia

Blisko, coraz bliżej

Tłumów nie ma. Ani po drodze ani pod samymi Kotłami. Jedynie przy źródłach Łaby ludzi było nieco więcej – głównie Czechów, dla których dostanie się na grzbiet Karkonoszy jest znacznie łatwiejsze ze względu na znacznie mocniej wcinającą się w góry sieć dróg samochodowych.

Choć ptaszenie nie było zasadniczym celem wycieczki, nie mogłem wykorzystać okazji… W ramach obserwacji całej ptasiej populacji w tym niesprzyjającym przecież życiu rejonie, ze szczególną uwagą wypatrywałem kilku gatunków, których w tym roku jeszcze nie widziałem: sokoła wędrownego, drozda obrożnego i płochacza halnego.  Sokół wędrowny to rzadki w Polsce gatunek lęgowy, który od kilku już lat z sukcesem wyprowadza lęgi w stromych ścianach Śnieżnych Kotłów właśnie.

Niestety – z drapieżników tylko kilka pustułek. Ale ptasie szczęście i tak mi dopisało – przeczesując lornetką kotły, na półce skalnej zauważyłem podlota płochacza halnego.   

To też bardzo rzadki u nas gatunek. Z kilkuset polskich par lęgowych w Karkonoszach jest ich pewnie kilka. 

Widok z Kotłów na postępującą degradację krajobrazu wokół Zbiornika Sosnówka. 

Widok na Wielki Szyszak – drugo po Śnieżce najwyższy szczyt Karkonoszy. A na nim pozostałości pomnika cesarza Wilhelma I postawionego tu w 1888 roku na pamiątkę zjednoczenia krajów niemieckich. Aż dziw, że się go tyle jeszcze ostało

Wracamy tam, skąd przyszliśmy – tym razem już najkrótszą drogą do wyciągu.

Jeszcze nieopodal Kotłów moje zainteresowanie budzi nieznanym mi ptak. 

Nie miałem pojęcia w tym momencie, co to może być za gatunek – absolutnie z niczym mi się nie kojarzył. Seria zdjęć i kolejne szczegóły stopniowa pozwoliły mi eliminować kolejne gatunki, aż pozostała tylko białorzytka. Nie miałem pojęcia, że w górach występuje aż tak wysoko. Niestety, do rocznej listy białorzytki nie dopisuję – już raz w tym roku ją widziałem i to koło domu. Ale radość i tak jest.

Zjazd kolejką do Szklarskiej. Nasze zmęczone cienie dowodem, że choć przyjemnie, to lekko nie było. 

Złota godzina nad Bałtykiem

Nasze ostatnie popołudnie i wieczór na Karsiborze i zarazem na niemal tygodniowej ptasio-krajoznawczej wycieczce. Wczesnym popołudniem odwiedzamy dwa pobliskie miejsca na wyspie Karsibór.

Stary cmentarz ewangelicki. Chciałoby się napisać zapomniany, bo nieuchronnie popada w ruinę, ale widać, że ktoś o to miejsce jednak dba: choćby poprzez koszenie trawy, usuwanie zarośli. No i jest tablica opisująca i upamiętniająca to miejsce. Jakże to różne od większości naszych izerskich zapomnianych cmentarzy – choćby koło Gierczyna czy Proszowej.       

Gdzieniegdzie dałoby się jeszcze choć częściowo zrekonstruować tekst na tablicach nagrobnych

A gdzieniegdzie już nie…

Nieco dalej w lesie jest pomnik ku czci sześciu lotników RAFu. Zginęli na kilka tygodni przed końcem wojny w czasie ataku bombowego na niemiecki krążownik stojący w porcie na Kanale Piastowskim. Pomnik i pierwotne miejsce pochówku znajdują się w lesie, gdzie spadł statecznik bombowca. 

A teraz nad morze do Świnoujścia na wyspę Uznam. Ładna pogoda zapowiada dobre światło w złotej godzinie.

Do miasta dostajemy się promem w centrum miasta. Mariną idziemy na plażę.

W mieście odbywają się uroczystości Dni Morza. W porcie licznie cumują różnego przeznaczenia jednostki wojskowe. Jakoś nas nie kręcą..

Na plaży jesteśmy po siódmej wieczorem. Akurat by jeszcze napić się czegoś chłodnego i pogapić na morze zanim słońce zejdzie odpowiednio nisko. 

Woda już się błyszczy, srebrzy i złoci. Wrony siwe przeczesują łachę piachu

Śmieszki już chyba tylko odpoczywają na wodzie

Ciepła woda służy moczeniu nóg

Po kąpieli piesek postanowił otrzepać się z wody akurat w tym miejscu

W tych promieniach wrona siwa może udawać czarnowrona

Śmieszki i wrony – trochę nudno, ale pięknie

Najczęściej fotografowany obiekt w okolicy. Ten w tle.

Coraz bardziej malowniczo

Kończy się wieczór i nasza kilkudniowa wycieczka. Pięknie i rozmaicie było. 

Na więcej bardzo ładnych zdjęć zapraszam do Galerii.

Przed południem wyruszamy w drogę powrotną do domu. Ja jeszcze zdążę jedną ptasią wycieczkę zaliczyć.

Przejeżdżając przez Lubuskie, nie sposób było nie zatrzymać się w paru winnicach i w Zielonej Górze. Trochę daleko na jednodniowy wypad, ale na święto wina trzeba będzie tu chyba przyjechać….