Gdy już zliczyło się większość gatunków ptaków dostępnych średniozaawansowanemu amatorowi ptasiarstwa na Dolnym Śląsku, gdy zimowe gatunki już od nas odlatują, a wiosenne dopiero zaczynają przybywać, trwa względna ptasia cisza. Względna, bo ptaków wokół sporo, ale to ciągle te same kilkadziesiąt gatunków widzianych zimą na co dzień. Jest to tylko cisza przed burzą, która lada moment nastanie, gdy zaczną do nas zlatywać ptasi migranci w większych ilościach. Tę krótką ciszę można wykorzystać na całkiem nie ptasie wycieczki. Dziś Zamek Lenno i Zapora Pilchowicka.
Na wleńskim zamku jeszcze nie byliśmy. Kojarzył się z jeszcze jednymi ruinami na szczycie góry, jak na przykład Gryf. Miłe więc to było zaskoczenie, że po wdrapaniu się na szczyt od strony miasta, zobaczyliśmy zabudowaną okolicę.
Góra Zamkowa znana jest z obficie ją porastającego czosnku niedźwiedziego.
Najpierw docieramy pod kościołek – on sam i brama otaczającego go ogrodzenia niestety zamknięte.
Okolice pałacu
Najciekawszy fragment zabudowań w okolicy zamku to krótki odcinek uliczki, mogącej uchodzić za średniowieczną. Wąski wybrukowany chodnik, mur kamienny, łuk nad przejściem udającym bramę.
Ruiny zamku są dostępne do zwiedzania, ale jesteśmy za wcześnie i postanawiamy nie czekać. Schodzimy do Wlenia
W poszukiwania światłą i widoków jedziemy nad Zaporę Pilchowicką.
Ptactwa nie ma się co spodziewać tutaj – lustro wody puste, ale z bogatą fakturą.
Najbardziej fotogeniczne część jeziora to stacyjka kolejowa i żelazny most. Tam idziemy na spacer.
Przy skromnej o tej porze roku i dnia palecie barw zdjęcia czarno-biały wyglądają znacznei lepiej.
Ten most był już skazany na zburzenie, ale w ostatniej chwili udało się go uratować poprzez wpisanie do rejestru zabytków. Ma teraz drugie życie, sporo ludzi zaciekawionych tą historią przyjeżdża tu właśnie dla niego.
Nasza kolejna, trzecia już, wycieczka pod hasłem Noc Sów. Przed zmierzchem wybieramy się na wieżę obserwacyjną na Kopie Czerniawskiej. Chronologicznie to pierwsza i najstarsza z wież świeradowskich. Dwie pozostałe to najnowsza wieża na Młynicy i nieco tylko od niej starsza wieża Sky Walk. Na tej pierwszej byliśmy całkiem niedawno, na tę ostatnią nie wybieramy się.
Celem wycieczki jest poszukiwanie sów i spojrzenie obiektywem na rozległe panoramy w świetle zachodzącego słońca. To pierwsze jest wątpliwe, to drugie wydaje się pewne, bo niebo bezchmurne. Samochód zostawiamy przy drodze z Czerniawy do granicy w miejscu, gdzie najłatwiej nam wejść na czarny szlak prowadzący na Kopę.
Droga jest krótka, ale stroma. Już po paru minutach marszu otwiera się szeroka panorama w kierunku północnym, skąd przyszliśmy. W środku kadru widzimy kościół w Wolimierzu.
Choć na dole od tygodnia trwa wiosna, od około 700m n.p.m. zaczynają się łachy śniegu.
Słońce jest już nisko, oświetla las niemal poziomo
Wkrótce zza ściany drzew wyłania się wieża obserwacyjna.
Miejsce wokół wieży jest dobrze zagospodarowane turystycznie i malowniczo położone.
Jeszcze przed wejściem na górę nasłuchujemy sów. Ale bezskutecznie. Jeszcze nie jest dość ciemno, więc i tak pewnie tylko sóweczka mogłaby być już aktywna. Ale i jej nie ma.
Widok z wieży na południe – Stóg Izerski
Na wschodzie widzimy siostrzaną Wieżę na Młynicy. Taka duża i tak wysoko położona się wydawała, gdy na niej staliśmy.
Widok na północ – Pogórze Izerskie ponad Wolimierzem
Ponownie wywołujemy sowy i ponownie bez skutku.
Najwięcej dzieje się nad zachodnim horyzontem, choć słońce jeszcze nie zachodzi.
Gdzieś nad czeskimi Górami Izerskimi lub Górami Żytawskimi słońce idzie w końcu spać
Mimo długiego oczekiwania i wielu prób przywołania kilku gatunków sów, nie odzywa się żadna. Szkoda, ale wycieczka i tak udana, bo rzadko o tej porze dnia i w tak pięknym świetle po górach chodzimy.
Do samochodu wracamy już prawie po ciemku, choć na niebie wieczorny spektakl jeszcze trwa.
Zmotywowani bardzo ciekawą Izerską Nocą Sów, sami postanowiliśmy poszukać puszczykowatych w innych miejscach, a przy okazji wykorzystać fotograficznie kolorowe zachody słońca. Ponieważ łów sowi się udał, a jeden z upolowanych gatunków jest bardzo rzadki, dokładnego celu naszej wyprawy zdradzać nie będę. Sudetów i Pogórza Sudeckiego w każdym razie nie musieliśmy opuszczać.
Wyjechaliśmy z domu tak, by na miejsce dotrzeć o jasnym jeszcze zmierzchu – w końcu po raz pierwszy w te okolice jedziemy, a żadne szlaki tamtędy nie prowadzą.
Jesteśmy jak zawsze dobrze zamaskowani. Oprócz Sani marki beagle – jej biel może nieco razić ptasie oczy, ale nadrabia to umiejętnością pozostawania w bezruchu przez długi czas. Ma swoje lata.
Jesteśmy nieco za wcześnie, jest jeszcze zbyt jasno, więc czeka nas czekanie.
Wykorzystujemy czas na łapanie ciepłego, miękkiego światła.
I gry słońca z nocą
Po półgodzinie zaczyna się robić jeszcze bardziej interesująco
Widok na zachód: warstwy, warstwy, warstwy… Jak u cebuli.. Albo u Ogrów.
Obserwacje czy nasłuchy sów nie zapowiadają się dobrze. Jesteśmy nad czynnym kamieniołomem, który mimo wieczornych godzin nie przestaje pracować i ciągle głośno hałasuje.
Ale za to jakiż to widok. Tolkienowską fabrykę Uruk-hai można by tu kręcić bez zbędnych wydatków na scenografię.
Odchodzimy od kamieniołomu, by choć trochę oddalić się od źródła hałasu. Wabimy sóweczkę, która bardzo szybko odpowiada. Ale też szybko rezygnuje z zabawy. Wabimy więc włochatkę – tak jak sóweczka, to również rzadka sowa w Polsce, ale akurat w górach Dolnego Śląska dość często spotykana. Włochatka udaje, ze jej akurat nie ma w domu. W jej imieniu odpowiada… PUCHACZ! I choć na niego właśnie tu przyjechaliśmy, to nie śmiałem marzyć, że już za pierwszym razem go usłyszymy. Miał to być tylko wypad rozpoznawczy tak, by następnym razem już po ciemku wiedzieć, gdzie iść. A tu taka niespodzianka. To nasza największa sowa. W tym roku zaobserwowana i zaraportowana w bazie ornito.pl tylko w 14 miejscach w Polsce (z tego 3 lokalizacje na Dolnym Śląsku).
Nasz puchacz odezwał się wielokrotnie. O ile jego pierwsze huknięcia wydawały składać się z jednej tylko sylaby (co poddawałoby w wątpliwość, czy to naprawdę puchacz), to już kolejnych kilkanaście ma wyraźne dwie sylaby: dłuższe wznoszące huuu i krótkie opadające uh. Z niczym tego dźwięku pomylić nie sposób. Po sóweczce, włochatce, uszatce i puszczyku to nasza piąta sowa. O kolejne będzie trudno, ale spróbujemy jeszcze zapolować na płomykówkę i pójdźkę – sowy krajobrazu wiejskiego, które choć nielicznie, są odnotowywane na naszym terenie.
Schodzimy już prawie po ciemku.
Puchacz to mój sto dziesiąty gatunek ptasi w tym roku. Nieco okrągła liczba, ale co ważniejsze, jest to wyrównanie całorocznego wyniku z zeszłego roku. A zatem cel minimum na ten rok został osiągnięty i dokonał tego ptak nie byle jaki – puchacz. Duma, duma, duma…
Zimą Stawy Rębiszowskie są ubogie w ptactwo. Żaliłem się już na to parę razy, bo to najbliższe mi tak złożone środowisko wodne, że i na piechotę zdarzało mi się tam chodzić. Gdyby tylko było po co. Niestety, tafla wody potrafi być zamarznięte przez długie tygodnie, co nie sprzyja wodnym ptakom. Parę dni temu jednak zaczął się w końcu ruch na stawach – pojawiło się zimujące u nas ptactwo wodne a także przylecieli już pierwszy długodystansowi migranci.
Żurawie spędzają w okolicy całą zimę, więc ich spotkanie już żadną sensacją nie jest. Mimo to ich widok zawsze cieszy.
Pojedynczy osobnik na stołówce
Potem nadleciało kilka małych stad. Pewnie wracały już z dziennych żerowisk na nocleg na polach między Gajówką a Młyńskiem.
Kilka razy przeszkodziliśmy czaplom białym, których dziś naliczyłem aż sześć. „Aż”, bo zwykle widywałem tu jedną lub dwie. Na Stawach Podgórzyńskich czy na Zalewie Witka widywałem ich po kilkadziesiąt.
Ten osobnik dał się podejść dość blisko – wyszło z tego bardzo ładne zdjęcie, nie chwaląc się.
Tej czapli się wydawało, że jej w trzcinach nie widać.
Jeszcze dwa, trzy lata temu moje oko pewnie by z trudnością wychwyciło tak ukryte kaczki.
Dziś i bez lornetki czy powiększonego na komputerze zdjęcia wiem, że to cyranki. Na wszelki wypadek zdjęcia w powiększeniu jednak oglądam zanim obserwacją taką wpiszę do bazy ornitho.pl
Para krakw
Na dole wiosna, wczesnym popołudniem było wręcz gorąco. W Karkonoszach byliśmy niewiele ponad tydzień temu i aż trudno uwierzyć, że tam ciągle sroga, choć słoneczna, zima.
Dwie pary perkozów dwuczubych pojawiło się na stawach i liczne, idące w dziesiątki, łyski.
Na jedynym spuszczonym stawie zawsze spodziewam się ujrzeć jakieś rzadsze przelotne gatunki: siewki czy bekasowate. I zawsze się rozczarowuję. Dziś po szlamie spacerowały tylko pliszki siwe i potrzosy, którym nawet zdjęcia nie zrobiłem.
Krzyżówkom też już zdjęć nie robię, ale ten kontrastujący z otoczeniem samiec jakoś poruszył moją migawkę.
Z ptaków pływających widziałem też perkozka, czernice, cyraneczkę, gągoły, gęgawy i łabędzie nieme – całkiem niezła menażeria.
A teraz deser. Nad Stawy Rębiszowskie przyleciały pierwsze błotniaki stawowe. Wiem o tym już od wczoraj, bo nie ja jeden wydeptuję tamtejsze ścieżki. Wczoraj w bazie ornitho.pl pojawiła się obserwacja pierwszego osobnika – dziś widziałem już pełną parę. Mam nadzieję, że jak w poprzednim roku, zbudują na stawach gniazdo i z sukcesem wyprowadzą lęg.
I wisienka na deserze – zdjęcie dnia!
Od początku roku polowałem na wąsatkę, bo w poprzednich latach parę razy udało mi się ją tu zobaczyć właśnie zimą, gdy żerowała na czubkach trzcin. W końcu dziś po raz pierwszy najpierw ją usłyszałem, a chwilę potem zobaczyłem. Pani wąsatka dała się długo fotografować.
Wąsatka i błotniak to odpowiednio 108. i 109. gatunek w tym roku.
Pogodnie zapowiadający się dzień wykorzystujemy na kilkugodzinną wycieczkę do Worka Turoszowskiego. Odwiedzamy Opolno Zdrój, Bogatynię, zbiornik zalewowy nad Bogatynią, Spytków i Zalew Witka.
Opolno zyskało status uzdrowiska w latach 30. XX wieku, kiedy odkryto tu wody siarkowe. Szybko zyskało dużą popularność jako „Saskie Cieplice”, co znalazło swoje odbicie w układzie urbanistycznym i architekturze miejscowości. Jednak wody zdrojowe z czasem się wyczerpały a ostatnimi czasy do Opolna zbliża się kopalnia pożerająca stopniowo miasteczko. Pojechaliśmy zobaczyć to co jeszcze zostało, a co wkrótce może zniknąć.
Zatrzymujemy się pod ponadstuletnim kościółkiem.
Cień wyraźniejszy niż sam obiekt
Funkcja uzdrowiskowa pociągnęła za sobą rozwój towarzyszących terenów wypoczynkowych. Tak powstały aleje spacerowe i staw miejski.
Ta alejka prowadzi w stronę zbliżającej się kopalni. Wkrótce odkrywka ma pochłonąć tę część miejscowości wraz z kilkoma domami.
Zachowało się parę domów przysłupowych
i budynków o charakterze miejskim
Opolno będzie mi się kojarzyło z sierpówkami – z każdego zakątka dochodziło ich gruchanie.
Szpak zajął już dziuplę i buduje w niej gniazdo
Jedziemy do pobliskiej Bogatyni i zatrzymujemy przy pierwszych domach przysłupowych – to dla nich tu przyjechaliśmy. Wrażenie robi nowa promenada nadrzeczna, przy której stoi kilka odremontowanych domów przysłupowych.
Duży dom przysłupowy wyremontowany ze środków publicznych. Po powodzi w 2010 roku budynek został podpalony, co pochłonęło jego górną część. Odrestaurowany z licznymi zmianami w ostatnich latach. Najbardziej rażą lukarny w miejscu, gdzie ich wcześniej nie było. Pewnie zyskano przez to dodatkowe piętro, ale uroku to nie dodało.
Zwracają uwagę kamienne portale w wielu budynkach
Artystka przy pracy
Mimo kilku ładnych budynków, nadrzecznej promenady i mostków nad Miedzianką całość nie robi dobrego wrażenia. Lepiej skupić się na licznych detalach architektonicznych, które cieszą oko.
Planowaliśmy dłuższy pobyt, ale po godzinie rozumiemy, że czas jechać dalej.
Tuż za Bogatynią w kierunku na Zgorzelec jest zalew, którego wody chłodzą pobliską elektrownię. Jedziemy tam w nadziei na dobre ptasie łowy.
Trwają tu jednak zawody wędkarskie – brzeg obstawiony, płochliwe z natury ptactwo pewnie odleciało na spokojniejsze akweny.
Kolorowy przerywnik
Stąd już blisko nad Zalew Witka (Niedów). Pierwszy przystanek robimy w magicznej – wg lokalnej opinii – miejscowości Spytków. Jest tam wygodny pomost wchodzący w zalew z darmową lunetą do obserwacji życia w powietrzu i na wodzie. Stąd widzimy bielika i duże nadlatujące stado łabędzi
Ciekawa mozaika pól nad zalewem
Ptactwa na wodzie jest mnóstwo, ale ani przez lornetkę, ani telezoomem nie sposób oznaczyć wszystkie gatunki. To jest ten moment, kiedy sobie myślę, że dobrze by było mieć własną lunetę z funkcją digiskopingu (digiscoping = robienie zdjęć poprzez przystawienie aparatu lub komórki do okularu lunety). Ale i tak udaje mi się już w domu na podstawie zdjęć oznaczyć bardzo dużą liczbę gatunków: kormorany, perkozy dwuczube, krzyżówki, krakwy, cyranki (pierwsze w tym roku!), cyraneczki, bielaczki, łyski itd.
Zatrzymujemy się na zalewm raz jeszcze w bardzo obiecującym ptasio miejscu. Niestety, tam gdzie my podchodzimy z buta po cichutku, któś podjechał samochodem i wypłoszył całe ptactwo. Może innym razem….
Ogólnopolska akcja Noc Snów ma już parę lat, ale nam udało się zapisać na udział w niej po raz pierwszy dopiero w tym roku. A i to w dobiegach, bo gdy paru uczestników zrezygnowało, Pani Katarzyna ze świeradowskiej Izerskiej Łąki była uprzejma zaoferować nam miejsce z listy oczekujących.
Akcja ta organizowana jest przy współpracy wielu ludzi i organizacji, m.in. Ptaki Polski (= „Jestem na pTak”) i Śląskie Towarzystwo Ornitologiczne. Lokalnie akcję wspiera i współorganizuje Centrum Edukacji Ekologicznej NATURA 2000 „Izerska Łąka”.
A ornitologiem prowadzącym wydarzenie w Świeradowie był już po raz kolejny Pan Tomasz Maszkało.
Spotykamy się w Centrum „Izerska Łąka” jeszcze za bardzo jasnego dnia. Jest nas niemal dwadzieścioro. Zaczynamy od wykładu Pana Tomka na temat sów w ogóle i naszych lokalnych sów w szczególności. I choć wiedzy o ptakach mam już sporo, to akurat o sowach wiem niewiele – tym bardziej ciekawy jest ten wykład.
W teren wyruszamy pieszo około 17 i z wolna kierujemy się na wieże widokową na Młynicy.
Możemy spodziewać się kilku gatunków sów występujących na naszym terenie. Zaczynając do najmniejszych: sóweczka, włochatka, uszatka, puszczyk a może nawet i puchacz. Wszyscy jednak mamy świadomość, że sowy o Nocy Sów mogły nie czytać i niekoniecznie będą czekać w oznaczonym czasie właśnie tam, gdzie my idziemy. Może być jedna, dwie sowy, ale i może nie być żadnej.
Już po paru minutach po opuszczeniu Izerskiej Łąki wchodzimy w las – zaczyna się polowanie na sóweczkę. W odróżnieniu od innych puszczykowatych jest to dzienna sowa szczególnie aktywna tuż przez zmrokiem i tuż po świcie.
Pierwsze i kolejne wabienie pozostają jednak bez odzewu
Po niecałych 45 minutach lekkiej wspinaczki dochodzimy od celu naszej wycieczki – wieży widokowej na Młynicy. Jest to najnowsza z trzech już wież widokowych na terenie Świeradowa – oddana do użytku zaledwie pod koniec grudnia ubiegłego roku. I choć czytaliśmy o niej, to jesteśmy przy niej pierwszy raz.
Prezentuje się ładnie
Konstrukcyjnie wieża ta jest zbliżona do czeskiej wieży na Smreku a nie do Sky Walk. Subtelna ażurowa konstrukcja jest bardzo dobrze wkomponowana w otoczenie i nie dominuje go. Jej górna platforma położona na wysokości ok. 25m tylko o kilka metrów wystaje ponad czubki drzew – dzięki temu ma się poczucie, że ciągle jest się w lesie i ogląda się świat z ludzkiej, a nie kosmicznej pesprektywy.
To ostatnie minuty dnia, gdy wchodzimy na wieżę, a więc ciągle jeszcze czas sóweczki. Pan Tomek ponawia próbę wabienia – również bez odzewu. Z pewnością sóweczki nie czytały ogłoszeń o Nocy Sów. Więcej plakatów po lasach proponuję rozwiesić następnym razem.
Powoli zapada zmrok. Widoki robią się smaczniejsze.
Na wschodzie już noc – a zatem Sky Walk by night
Widok na już kilkuletnią wieżę na Czerniawskiej Kopie (15m, oddana w 2019r.). Wstyd powiedzieć – nie byliśmy jeszcze na niej, ale postanawiamy nadrobić zaległości wkrótce.
Patrzymy na zachód – tam słońce jeszcze nieco świeci
Żadna z sów się nie odezwała. Ale w międzyczasie wzeszedł księżyc.
Śnieg na Stogu ciągle jest, więc i nocne jazdy się jeszcze odbywają, choć sezon ma się już ku końcowi
Po pół godzinie na wieży wyruszamy w drogę powrotną z zamiarem zatrzymania się jeszcze parę razy dla wywabienia już nie tylko sóweczki, ale i włochatki, uszatki czy puszczyka.
Niestety, również bez powodzenia. I dopiero na granicy lasu kilka osób na czele wycieczki słyszy wyraźny pisk. Brzmi wyraźnie jak sóweczka, ale nie powtarza się, więc pewności nie ma. Po dwóch minutach dochodzi reszta grupy i też zaczyna nasłuchiwać. Sóweczka już się nie odzywa ale z przeciwnej strony dochodzi głos uszatki. Wyraźne pohukiwanie, powtarzane wielokrotnie – tym razem słyszą je wszyscy uczestniczy wycieczki łącznie z Panem Tomaszem. JEST!
Własnego zdjęcia nie mam, załączam portret bohaterki dnia od ciotki Wiki
A więc jedna pewna (uszatka) i jedna bardzo prawdopodobna (sóweczka) obserwacja. Z ostrożności do bazy ornito.pl wpisuję tylko uszatkę.
Mimo skromnego wyniku rozczarowany nie jestem. Akurat w moim przypadku głównym celem wydarzenia był poznanie warsztatu związanego z wykrywaniem obecności sów, a nie samo ich „zaliczenie”. Na to mam czas. Z wykładu i prywatnej rozmowy z Panem Tomkiem po drodze wiem już jak je podchodzić i gdzie jechać, by szansa na spotkanie większej liczby gatunków była większa.
W siedemdziesiątym szóstym dniu mojego Wielkiego Roku na liczniku stuknęła setka. Było to rano. Po południu licznik pokazywał już 101.
Setnym gatunkiem była pliszka górska – jeden z pewniaków, bo jedna para co roku wyprowadza lęgi nad strumieniem w środku Przecznicy. I właśnie dzisiaj dokładnie w tym samym miejscu, co w poprzednich latach znów się pojawiła. Dziś zdjęcia jej nie zrobiłem – załączam zeszłoroczne zrobione w tym samym miejscu.
Znacznie ciekawszy był gatunek numer 101. Z jednego ze Stawów Podgórzyńskich spuszczono wodę, tworząc doskonałe środowisko dla ptaków brodzących w szlamie. I małe stado takich właśnie ptaków znalazłem na samym środku stawu ponad 200 metrów od brzegu pomiędzy czaplami białymi. Nawet dla dobrego zoomu x400, ale bez statywu, to zbyt duża odległość, by zdjęcia wyszły ostre. Dopiero w domu w powiększeniu rozpoznałem na zdjęciu bataliony! A to rzadki w naszym rejonie gatunek, zatrzymujący się tu tylko w przelocie z afrykańskich zimowisk na północne obszary lęgowe. Nie liczyłem, że go spotkam – tym większa uciecha.
Wśród 101 zaobserwowanych przeze mnie gatunków zdecydowana większość to ptaki u nas, czyli na obszarze moich „polowań” ograniczonym do bliższej części Dolnego Śląska, całoroczne, lęgowe. Mam takich łącznie 82 i tylko niektóre z nich są u nas naprawdę rzadkie: sóweczka, włochatka, hełmiatka, ogorzałka i perkoz rdzawoszyi. Jako nieoczywiste, obserwacje te bardzo cieszą.
Cieszą również gatunki, które możemy u nas zobaczyć tylko zimą. Kto przegapi styczeń, luty, może już w tym roku nie zobaczyć myszołowa włochatego, uhlę, bielaczka czy szlachara. Te dwa ostatnie udało mi się uchwycić na stosunkowo niezłych zdjęciach. Niezłych, czyli umożliwiających jednoznaczną identyfikację gatunku.
Szlachar na Zalewie Mietkowskim
Samotny wśród kaczek i mew bielaczek na Zalewie Witka (Niedów)
Rzadkie i najbardziej nieprzewidywalne są gatunki goszczące u nas tylko w przelocie. Góry i Pogórze nie są dobrymi miejscami na dłuższy postój – wylądują, najedzą się, prześpią i lecą dalej. Na łut szczęścia trzeba liczyć, by takiego samotnika, bataliona czy gęś białoczelną zobaczyć.
Stadko gęsi białoczelnych na Stawach Podgórzyńskich
Te 101 gatunków to tylko 9 mniej niż całkowita liczba obserwacji w poprzednim – choć niepełnym roku. Daje mi to miejsce pod sam koniec pierwszej pięćdziesiątki w ramach ogólnopolskiej akcji WielkiRok.pl – to bardzo dobry wynik, znacznie powyżej początkowych oczekiwań.
Pobicie zeszłorocznego rekordu to już tylko kwestia czasu – spodziewam się, że zdarzy się to w ciągu najbliższych 2-3 tygodni wraz z przylotem kolejnych ptasich migrantów. Z początkiem marca weszliśmy bowiem w okres ptasiej wiosny. Widać to dobrze w moich statystykach – średnia liczba gatunków obserwowanych w każdym tygodniu z poziomu 30-40 w styczniu i lutym, urosła do 50-60 w marcu. A w tym tygodniu mam już ich 78, mimo że to jeszcze nie koniec tygodnia. Np. jutro wieczorem wybieramy się na wycieczkę w ramach ogólnopolskiego cyklu „Noc Sów” i liczę na coś więcej niż tylko na usłyszenie puszczyka.
Biorąc pod uwagę dotychczasowy wynik i ptaki, które do nas jeszcze przylecą, spodziewam się zanotować ponad 140 gatunków w całym roku. A jak dobrze pójdzie, to może i próg 150 nieco przekroczę, co było i pozostaje moim najdalej idącym celem, po osiągnięciu którego obiecałem zafundować sobie znaczącą nagrodę.
Wykorzystując kilkudniową słoneczną i bezwietrzną aurę, robimy dawno oczekiwany wypad w nasze wyższe góry. Na punkt startowy wybieramy Szklarską Porębę, mając nadzieję, że na Szrenicę wjedziemy wyciągiem i stamtąd wyruszymy na kilkugodzinną wycieczkę. Wariantów mamy kilka. Ale gdy człowiek planuje, Bóg się śmieje. Okazuje się, że mimo bezwietrznej na dole pogody, z powodu silnych wiatrów w partiach szczytowych Karkonoszy chodzi tylko dolna część wyciągu. Bierzemy, co dają i na szybko opracowujemy nowe warianty – tak czy inaczej, na główny grzbiet chcemy wejść.
Tuż za stacją pośrednią wchodzimy na teren Parku Narodowego. W budce nikogo nie ma, ale jest możliwość zapłacenia za wstęp mobilnie. Płacimy te kilka złotych od osoby tym chętniej, że dochód przeznaczony jest na działania GOPRu.
Dopóki idziemy lasem, świeci słońce i nie czuć nawet odrobiny wiatru. I ciągle dziwi, że mimo to kolejka nie chodzi.
W rzadkich prześwitach drzew patrzymy na Szrenicę. Przez lornetkę widzę, że wagoniki chodzą! Może w międzyczasie wiatr ustał?
Od samego początku trasy śniegu jest dużo. Widać to po tablicy informacyjnej, na którą latem trzeba spoglądać od dołu, a teraz jest do połowy zasypana. Czyli pewnie półtora, dwa metry śniegu pod stopami.
Zbliżamy się do Schroniska Pod Łabskim Szczytem leżącego już ponad górną granicą lasu.
I już wiemy, że tam wieje. Jeden z dwójki turystów idących przed nami zawrócił, ubrał się, zapiął i ruszył w zadymkę raz jeszcze. Nie ma śladów, by ktoś dziś rano szedł już tędy.
Ostatnie metry do schroniska pokonujemy z trudnością. Nogi zapadają się w nawiewany śnieg, silny wiatr wieje prosto w nas, drobinki lodu tną po twarzy, zaczyna się strome podejście. Ledwo dajemy radę dojść do schroniska. Będziemy mieli chwilę, by ustalić plan dalszej gry.
Sok, gorąca kawa, energetyczny batonik przywracają chęć do dalszej wędrówki. Możliwych tras stąd niewiele, ale by wejść na główną grań wyjście jest tylko jedno: iść najkrótszą i najbardziej stromą drogą prosto do czerwonego szlaku. To tylko 1100 metrów, ale ponad 230 metrów przewyższenia – latem zajęłoby to pewnie nieco ponad 30 minut.
Będziemy szli po twardym, zmrożonym śniegu, więc zakładamy raki. I to była bardzo dobra koncepcja.
Strome podejście, silny przeciwny wiatr, zlodowaciała droga – ciężka jest. Odczyt z okolicznych stacji pogodowych mówi, że wieje 60-80km/h.
Chwilowo robię za wielbłąda dwugarbnego
Nawet gdybyśmy chcieli przejść łagodniejszym żółtym szlakiem- co było jedną z opcji – to i tak nie dałoby rady; szlak zimą zasypany i zamknięty.
Te zdjęcia lepiej oddają warunki:
Częste przerwy sprzyjają robieniu zdjęć
Zdjęcie dnia: marsz w nieoczywistym, może księżycowym, krajobrazie. Niemal czuć tę mniejszą grawitację.
Im bliżej grani, tym bardziej czujemy, że podejście się w końcu wypłaszcza. Pierwszy widok na poprzecznie do nas idący grzbietowy szlak czerwony mocno konfuduje.
W tym ujęciu może nawet lepiej to widać. Drugie miejsce wśród zdjęć dnia.
Karkonoski sfinks lodowy
W oczekiwaniu z palcem na spuście migawki na ruch sfinksa. Nie ruszył się.
Przed nami już tylko krótka droga na Kotły. Jest pusto, w ciągu całego spaceru od wyciągu na Kotły i z powrotem widzimy pewnie ze 20-30 osób.
Chwilowe schronienie przed ciągle uciążliwym wiatrem. Choć i tak jest już lepiej – na grani wiatr wieje nisko po nogach, wcześniej wiało prosto w twarz.
Księżyc złapany w środek kadru
Niemal u celu. Jest dokładnie południe. Dojście tu od stacji pośredniej zajęło nam prawie trzy godziny.
Kontrasty krajobrazu – górska zima na pierwszym planie, przedwiośnie w Kotlinie Jeleniogórskiej w tle.
Widać stąd zbiornik Sosnówka i sąsiadujące z nim Stawy Podgórzyńskie – tereny moich częstych ptasich łowów.
Ale to zdecydowanie dla tych widoków tu jesteśmy
Nie chwaląc się, jam to zdjęcie komórka zrobił.
Powrót do domu już bez historii. Po drodze dowiadujemy się, że górna część wyciągu od czasu do czasu jest jednak uruchamiana, ale choć korci by przez Szrenicę przejść, to decydujemy się wracać tą samą trasą.
Dużo więcej ładnych zdjęć głównie autorstwa Doroty w Galerii.
Choć Zgorzelec i Görlitz to już Łyżyce, przez część swojej historii należały administracyjnie do Śląska i ze Śląskiem związały swoje dzieje. Nic dziwnego, że w miastach tych znajdują się ciekawe śląskie zbiory muzealne. W sobotnie południe zaglądamy więc do Schlesisches Museum zu Görlitz, gdzie chcemy obejrzeć tak nielicznie przecież przetrwałe eksponaty związane z historią Śląska, a zwłaszcza Karkonoszy, Gór Izerskich i Pogórza oraz zajrzeć na czasową wystawę malarską pt. „Inspiration Riesengebirge”, czyli „Karkonoska Inspiracja. Rozwój Świata Artystycznego Karkonoszy w XIX i XXw.”
Co ciekawe, wybiera się z nami również „Muzyczne Radio na Szlaku”. Zwykle to my w sobotnie ranki o 8:30 z autorem audycji wybieramy na wirtualne wycieczki, tym razem autor we własnej osobiedołącza do nas. Jedziemy tam zatem samotrzeć.
Trudno powiedzieć czego się spodziewaliśmy po wystawach stałych. Tak niewiele śląskich artefaktów przetrwało zawieruchy wojenne, że nawet nasze państwowe zbiory – zwłaszcza we wrocławskich muzeach Narodowym i Miejskim oraz w Karkonoskim w Jeleniej Górze – nie są bogate. A biorąc pod uwagę lokalizację muzeum, nie można było oczekiwać zbyt wielu eksponatów z czasów, gdy Śląsk piastowskim był. I faktycznie, ku memu niezadowoleniu, ale zgodnie z oczekiwaniami, piastowski Śląsk jest na wystawie słabo reprezentowany.
Pozytywnym zaskoczeniem był natomiastfakt, że duża część ekspozycji – proporcjonalnie chyba największa – poświęcona była naszym ziemiom: Karkonoszom i Pogórzu. Grafiki, dokumenty, elementy wyposażenia zamków i kościołów, produkty lokalnego rzemiosła w dużej części pochodziły właśnie stąd.
Lub miały związek z naszymi ziemiami, jak te dwa kieliszki pochodzące z Huty Józefina. Ale już nie z tej szklarskiej. Po drugiej wojnie Schaffgotschowie kontynuowali karkonoskie tradycje hutnicze w mieście Schwäbisch Gmünd, dokąd zabrali ze sobą rzemieślników, artystów, patenty, wiedzę i markę. Z tej właśnie huty pochodzą te dwa kieliszki, które swym wzorem nawiązują do najlepszych czasów Huty Józefiny.
Ciekawa emaliowana tablica blaszana reklamująca Bad Warmbrunn.
Trochę ponad godzinę zajęło nam zwiedzenie wystaw stałych. Można było i dwa razy tyle czasu tam spędzić, ale mi spieszyło się do wystawy malarstwa.
Tytuł tej czasowej wystawy może i powinien kojarzyć się z podobnie zatytułowaną wystawą z Muzeum Karkonoskiego z 2020 roku pt. „Zauroczeni Karkonoszami”, pod której urokiem będąc też ją opisałem. Choć tytuły wystaw tak podobne, tematyka identyczna, autorzy w większości ci sami, to obrazy ku naszemu zadowoleniu zupełnie inne.
Cieszy oko obecność grafik, akwafort i obrazów olejnych takich artystów jak Friedrich Iwan, Carl Ernst Morgentstern, Paul Aust i Gertrud Staats – to dla nich głównie przyjechałem.
Po Morgensternie wiem czego się spodziewać i nie jestem zaskoczony jego kilkoma pracami.
Najcenniejszym dla mnie jego dziełem jest szkicownik. Chętnie obejrzałbym cały.
Jest kilka nieznanych mi grafik Paula Austa. Wszystkie wyśmienite, zwłaszcza ta akwaforta z widokiem Jagniątkowa i Śnieżnych Kotłów.
Niewiele prac wrocławianki Gertrud Staats przeżyło wojnę, rozproszone są obecnie po państwowych i prywatnych kolekcjach, nieczęsto zdarza się zobaczyć jakieś nieznane jej dzieło. Cieszą więc jej trzy obrazy – w odróżnieniu od większości pozostałych eksponatów, pochodzących nie z kolekcji Muzeum Śląskiego, a z prywatnej, rzadko pokazywanej kolekcji.
Najciekawsza jej praca – precyzyjna, jeśli chodzi o pędzel, i romantyczna w odbiorze dla widza.
Największym zaskoczeniem są nieznane mi prace Friedricha Iwana. Sporo pocztówek wydano z jego pejzażami Karkonoszy, wiele z nich mam, ale tych paru barwnych akwafort nie znałem. Lepsze niż wszystkie prace Iwana, które widziałem wcześniej.
A jego prac w takiej estetyce (też akwaforta ale czarno-biała) w ogóle nie znałem – piękny góral z Peca z fajką.
Podobnie z poniższym rozległym pejzażem Jeleniej Góry i Karkonoszy widzianym z Jeżowa. Olej na płótnie namalował w 1954r. – 8 lat po wypędzeniu. Pewnie z pamięci, szkiców i powidoków Iwan odtwarzał ten obraz. Mój numer jeden całej wystawy.
Wystawa jest oczywiście dużo bogatsza i nie ogranicza się do dobrze nam znanych nazwisk.
Bardzo podobają nam się prace Alexandra Pfohla mieszającego akwarelę z pastelą.
Ładna zimowa scena w jednej z górskich wsi autorstwa Goerga Wichmanna – urodzonego we Lwówku, tworzącego w Szklarskiej Porębie malarza. Choć tytuł o tym nie mówi, akcję obrazka umieszczam w Gierczynie.
Jeden z nielicznych nie malarskich eksponatów – gobelin Wandy Bibrowicz przedstawiający Ducha Gór.
Bogata, warta odwiedzenia wystawa. Marzeniem moim byłoby zorganizowanie wystawy malarstwa karkonoskiego w oparciu o wszystkie zbiory najważniejszych muzeów regionu.
Kolejna wycieczka na Smrek mogłaby się wydać mało oryginalna i nudnawa, ale tym razem wybraliśmy się tam przy niesprzyjającej turystyce pogodzie. Ale za to takiej, która sprzyja fotografowaniu. A że niechcący ze szlaku zeszliśmy, przetarliśmy przy okazji nową drogę z Łącznika na Smrek. Więc i przygoda była!
Gęsta mgła spowijała Stóg już niemal od dolnej stacji gondoli; widoków zatem nie podziwialiśmy.
We mgle ginie nawet wieża komunikacyjna oglądana spod jej podstawy.
Mimo lekkiego mrozu, powietrze wydaje się wilgotne, ciężkie, nieco lepkie. Wchodzimy zatem w tę watę cukrową.
Brama do Czech
Oszroniony Chrystus wydaje się cierpieć jeszcze bardziej
Wieżę obserwacyjną na Smreku widać było dopiero z 50 metrów.
Mrozem malowane
Schronisko na Stogu
Z tego miejsca zwykle piękne krajobrazy widać
Jest gdzie odpocząć po powrocie na górną stację gondoli
Pobocznym celem wycieczki na Stóg i Smrek był zamiar zobaczenia krzyżodziobów świerkowych. Z poprzednich lat pamiętam, że mała ich kolonia zasiedla okolice schroniska, a może nawet ma tam lęgi. Ale nie tym razem. Krzyżodzioby żywią się nasionami szyszek, ale wiele świerków w szczytowych partiach zostało połamanych lutowymi wiatrami, więc w tym roku krzyżodzioby zakładały gniazda w niższych partiach.