Zmotywowani bardzo ciekawą Izerską Nocą Sów, sami postanowiliśmy poszukać puszczykowatych w innych miejscach, a przy okazji wykorzystać fotograficznie kolorowe zachody słońca. Ponieważ łów sowi się udał, a jeden z upolowanych gatunków jest bardzo rzadki, dokładnego celu naszej wyprawy zdradzać nie będę. Sudetów i Pogórza Sudeckiego w każdym razie nie musieliśmy opuszczać.
Wyjechaliśmy z domu tak, by na miejsce dotrzeć o jasnym jeszcze zmierzchu – w końcu po raz pierwszy w te okolice jedziemy, a żadne szlaki tamtędy nie prowadzą.
Jesteśmy jak zawsze dobrze zamaskowani. Oprócz Sani marki beagle – jej biel może nieco razić ptasie oczy, ale nadrabia to umiejętnością pozostawania w bezruchu przez długi czas. Ma swoje lata.
Jesteśmy nieco za wcześnie, jest jeszcze zbyt jasno, więc czeka nas czekanie.
Wykorzystujemy czas na łapanie ciepłego, miękkiego światła.
I gry słońca z nocą
Po półgodzinie zaczyna się robić jeszcze bardziej interesująco
Widok na zachód: warstwy, warstwy, warstwy… Jak u cebuli.. Albo u Ogrów.
Obserwacje czy nasłuchy sów nie zapowiadają się dobrze. Jesteśmy nad czynnym kamieniołomem, który mimo wieczornych godzin nie przestaje pracować i ciągle głośno hałasuje.
Ale za to jakiż to widok. Tolkienowską fabrykę Uruk-hai można by tu kręcić bez zbędnych wydatków na scenografię.
Odchodzimy od kamieniołomu, by choć trochę oddalić się od źródła hałasu. Wabimy sóweczkę, która bardzo szybko odpowiada. Ale też szybko rezygnuje z zabawy. Wabimy więc włochatkę – tak jak sóweczka, to również rzadka sowa w Polsce, ale akurat w górach Dolnego Śląska dość często spotykana. Włochatka udaje, ze jej akurat nie ma w domu. W jej imieniu odpowiada… PUCHACZ! I choć na niego właśnie tu przyjechaliśmy, to nie śmiałem marzyć, że już za pierwszym razem go usłyszymy. Miał to być tylko wypad rozpoznawczy tak, by następnym razem już po ciemku wiedzieć, gdzie iść. A tu taka niespodzianka. To nasza największa sowa. W tym roku zaobserwowana i zaraportowana w bazie ornito.pl tylko w 14 miejscach w Polsce (z tego 3 lokalizacje na Dolnym Śląsku).
Nasz puchacz odezwał się wielokrotnie. O ile jego pierwsze huknięcia wydawały składać się z jednej tylko sylaby (co poddawałoby w wątpliwość, czy to naprawdę puchacz), to już kolejnych kilkanaście ma wyraźne dwie sylaby: dłuższe wznoszące huuu i krótkie opadające uh. Z niczym tego dźwięku pomylić nie sposób. Po sóweczce, włochatce, uszatce i puszczyku to nasza piąta sowa. O kolejne będzie trudno, ale spróbujemy jeszcze zapolować na płomykówkę i pójdźkę – sowy krajobrazu wiejskiego, które choć nielicznie, są odnotowywane na naszym terenie.
Schodzimy już prawie po ciemku.
Puchacz to mój sto dziesiąty gatunek ptasi w tym roku. Nieco okrągła liczba, ale co ważniejsze, jest to wyrównanie całorocznego wyniku z zeszłego roku. A zatem cel minimum na ten rok został osiągnięty i dokonał tego ptak nie byle jaki – puchacz. Duma, duma, duma…