Sztormowo i grząsko

Jestem drugi dzień we Władysławowie. Mimo bardzo niesprzyjającej pogody, będzie to długi dzień i będzie się działo. Dzielę więc opis dnia na dwa wpisy.

Plan miałem taki, by wstać wcześnie i jeszcze przed śniadaniem wybrać się ponownie na Słone Łąki. Ale wystarczył rzut oka o świcie przez okno – sztorm i burza śnieżna. Nie dało się. Poczekałem na bardziej sprzyjające okienko pogodowe i wybrałem się na krótki obchód portu i pobliskiej plaży.

Dzięki falochronom basen portowy jest w miarę spokojny 

Pierwsze promienie słońca padają niemal prostopadle na gładki beton falochronu. Świeci się jak złoto

Taki dość nieadekwatny malunek na falochronie

Na spokojniejszych wodach basenu portowego schroniło się nieco ptactwa wodnego. Z tak bliska jak nigdy wcześniej oglądam parę ogorzałek. Pani z lewej, pan z prawej.

I jeszcze raz uhle. Muszę się napatrzeć, bo nie wiadomo kiedy znowu się zobaczymy.

W tych warunkach trudno o ciekawe obserwacje poza wodą. Ale cuda się zdarzają: zauważyłem małego ptaszka pokroju ziarnojadów czy trznadlowatych kręcącego się po kamieniach chroniących falochron i po samym falochronie.  Nietypowo jasny, prawie biały. Odległość i jego ruchliwość przez długi czas uniemożliwiała identyfikację. Aż w końcu ptaszek przysiadł w zasięgu strzału  z telezooma.  

Moja pierwsza w życiu śnieguła! 

Jest to ptak Arktyki, ale zimuje m.in. na wybrzeżu Bałtyku i we wschodniej Polsce. Jest to jeden z tych gatunków, których latem w naszym kraju nie zobaczymy – wykorzystałem więc swoją szansę.

Rzut oka na drugą stronę falochronu

Kilkumetrowe fale widziane z odległości 10-20 metrów robią olbrzymie wrażenie. Rozbijając się o betonowe bloki chroniące port, tworzą wielkie fontanny i generują olbrzymi nieustanny huk. 

Raz na jakiś czas zdarza się znacznie większa fala, która wlewa się aż na deptak prowadzący falochronem. Lepiej tam wtedy nie być. Ja byłem. Zalało mnie kompletnie – na szczęście woda szybko spłynęła po wodoodpornym ubraniu a i zmoczony aparat nie obraził się.  

Nadeszła kolejna śnieżyca

Wszystkie mewy w porcie na chwilę uziemiło.

Czas wracać. Jeszcze tylko rzut oka na plażę. Tłumów nie ma.

Mimo że technicznie powyższy kadr jest taki sobie, to bardzo mi się podoba.  Lubię oszczędne zdjęcia. 

Wracam do hotelu na śniadanie i na chwilę pomyślunku o tym, co zrobić z resztą dnia tak pięknie rozpoczętego dnia.

I wymyśliłem: w południe jest pociąg do Jastarni. Przejadę się w jedną stronę, przejdę tamtejszą plażę i port i przejdę brzegiem Zatoki jak najdalej w kierunku Władysławowa.

Ale do pociągu mam jeszcze sporo czasu – jednak decyduję się na pieszą wycieczkę na Słone Łąki. Ubieram się jeszcze cieplej i wkładam kalosze – w końcu na mokradła idę. 

Miałem pójść na pomost, na którym już wczoraj byłem, Ptaki tam co prawda dobrze widoczne ale z daleka. Podkusiło mnie więc, by dotrzeć do ptactwa po zalanej łące, kryjąc się w trzcinach. Nie wiem, jak głęboko będzie. Ryzykuję, włażę tam.

Brak ścieżek – stawiam nogi tam, gdzie najmniej wody. Już widzę pierwsze ptaki – wrony siwe i krzyżówki.

By dojść do miejsca skąd spodziewam się dobrze widzieć ptaki siedzące na lustrze wody, muszę i ja do wody wejść. Sięga mi do kostek – spory zapas. Przez wysokie trzciny widzę już duże stado różnych ptaków wodnych

Olbrzymie stada. Po cichu i powoli dochodzę do krawędzi trzcin, rozstawiam ostrożnie lunetę. Ptaki też już mnie zauważyły, ale nie są zaniepokojone na tyle, by odfrunąć – powoli odpływają na bezpieczniejszy dystans. Najpierw sprawdzam na szybko gatunki: są oczywiście łabędzie, ale tylko nieme, są czernice, łyski i gągoły, krzyżówki, krakwy, bielaczki, czaple siwe, kormorany i nurogęsi. A potem je powoli liczę: niemych ok. 600, łysek ponad 1300, gągołów i czernic po ok. 1000. Pierwszy raz widzę tak duże stada różnych kaczek.

Najmniej płochliwe były nieme – mogłem je liczyć bez wspomagania.

Nie dość się napatrzyłem, a trzeba już wracać. Sprawa prosta – wystarczyło trzymać się własnych śladów. Gdybym takowe zostawił. Na nowo szukam więc drogi powrotnej i nie mogę znaleźć. Wchodzę w ślepe uliczki zalanych łąk, zawracam i próbuję znowu. Kurka! Nie ma suchego czy choćby płytkiego przejścia. Jak ja tu dotarłem? W końcu staje się nieuniknione – woda przelewa mi się górą do kaloszy. Teraz już mi wszystko jedno – idę najkrótszą drogą. W hotelu mam czas akurat na przebranie się, zmianę skarpet i butów. Tym razem idę na lekko – lunetę i statyw zostawiam w pokoju, ciepłe ubranie ląduje w plecaku. Jadę do Jastarni.

A w międzyczasie zapraszam do Galerii.