Trzeci, ostatni etap ostatniej tegorocznej wyprawy nad Zatokę Gdańską: dwa dni na Półwyspie Helskim. Uprzedzając wydarzenia: pogoda już się nieco pogorszyła, choć nadal była znośna, ptaków bardziej szukałem, niż je faktycznie obserwowałem. Ale możliwość przebywania od świtu do zmierzchu w tak pięknych okolicznościach przyrody i bycie wystawionym na żywioły u progu zimy też miało swój urok. Stąd w tej relacji nieco mniej zdjęć ptasich, a więcej spontanicznie uchwyconych kadrów.
Prawie cały pierwszy dzień poświęcam na niespieszne przejechanie całego półwyspu. A to tylko niecałe 40km. Począwszy od Władysławowa zatrzymuję się w każdej miejscowości: w Chałupach, Kuźnicy, Jastarni, Juracie, Helu. W niektórych więcej niż raz, bo wszędzie staram się i port rybacki od strony Zatoki obejść i po bałtyckiej plaży pospacerować.
Władysławowo – kot czekający na pociąg.
A na co czekały te mewy? Nie powiedziały
W Chałupach nieoczekiwanie widzę dwie dzikie gęsi pasące się na miejskim trawniku. Naiwnie liczę, że może w końcu spotkam zbożowe.
Odróżnienie powszechniejszej u nas gęsi tundrowej od dużo rzadszej zbożowej jest bardzo trudne – jeszczedo niedawna obydwie były uznawane przez naukę za podgatunki w obrębie jednego gatunku. Jest nieco łatwiej, gdy na żywo lub na zdjęciu jednocześnie widzi się obydwie gęsi – wtedy te niewielkie różnice w smukłości szyi czy kolorowaniu dzioba można dostrzec. Przy obserwacji pojedynczych sztuk czy jednorodnych stad szanse są marne. Obfotografowałem więc te dwie, jak się tylko dało, by wieczorem mieć materiał do porównania z atlasem. Niestety – to gęsi tundrowe.
A w Kuźnicy wieje.
Jednym z gatunków, na których pierwszą tegoroczną obserwację liczyłem na Helu jest czeczotka tundrowa. Dużo rzadsza od zwyczajnej i brązowej. Dlatego przystaję na każdy czeczotkopodobny dźwięk.
To nie tundrowa. Będę ich jeszcze szukał na Cyplu Helskim.
W Jastarni ponownie widzę pojedynczą berniklę obrożną.
Zacząłem się nawet zastanawiać, czy przypadkiem nie jest to ciągle ta sama bernikla, z którą co chwila krzyżujemy swoje szlaki. Ale nie – porównanie zdjęć pokazuje, że to różne ptaki. Widać to choćby po obroży na szyi – inna niż u tej we Władysławowie, czy w Rewie.
Nadmiar szczęścia w Juracie.
Po kilku spotkaniach pojedynczych bernikli obrożnych nagle widzę sześcioberniklowe stado! Uprzedzam wątpliwości bystrych obserwatorów: na powyższym zdjęciu jest pięć bernikli i jedna krzyżówka; szósta bernikla nie zmieściła się w kadrze.
Na ostatnie promienie słońca tego dnia łapię się już w Helu. Port późnym popołudniem – wracającym z połowu kutrom towarzyszą stada mew a czasem i pojedyncze foki.
Świt na Cyplu.
Nie chciałem tracić czasu na jedzenie śniadania przy stole, więc zabrałem prowiant ze sobą i zjadłem w plenerze: kefir, bułka i ryba wędzona kupiona na straganie w porcie.
Nie sam podziwiałem wschód słońca
Najciekawsze miejsce do obserwacji ptaków na cyplu to kilkusetmetrowy pomost poprowdzony nad wydmami.
Nieliczni spacerowicze
Dziś w powietrzu i na ziemi rządził krogulec.
Obecność krogulca oznaczała, że cała ptasia drobnica, na którą i ja polowałem, musiała się pochować.
Niski przelot lodówek
Kolejne migrujące jemiołuszki.
Tyle ich do Polski leci, ale żadna w Góry Izerskie nie dotrze. Zatrzymują się tam, gdzie zimy łagodniejsze. Najbliższe mi obserwacje pochodzą z okolic Jawora, Świdnicy, Wrocławia.
Pojawiło się małe stado czeczotek.
Obejrzałem każdą czeczotkę. W przypadku dwóch z nich wydawało mi się, że są to czeczotki tundrowe. Niestety, późniejsza analiza zdjęć nie potwierdziła tego.
W środku dnia wracam do miasta na kawę. Nazwa tego lokalu brzmi swojsko aż za bardzo.
Wracam na cypel lasem – też ładnie
Dzień krótki – kawę od zmierzchu dzielą tylko pojedyncze godziny. Popołudniowe światło dopisało.
Trochę się naganiałem za tą młodziutką ziębą zanim się przekonałem, że to zięba.
Kwiczoł w krzaku dzikiej róży
Na miejskiej plaży
Nie pierwszy raz widzę kaczkę domową w stadzie krzyżówek. Ciekawe, jak się z nimi zabrała? I czym myśli, że jest krzyżówką?
W porcie światło kończy się już definitywnie. Ostanie kutry wpływają do portu, odprawę celną robią mewy, szacując wielkość i wartość połowu.
I tak się kończy ostatnia ptasia wycieczka 2023 roku. I ostatni wpis tego typu. Pewnie jeszcze podsumuję ten ptasi rok – ale to już w styczniu.
Z Mierzei Wiślanej przenoszę bazę do Rewy nad Zatoką Pucką. Z atrakcji ptasich w bliskiej okolicy mam Cypel Rewski i Rezerwat Beka a nieco tylko dalej Władysławowo: plaże zachodnią i wschodnią, port i Rezerwat Słone Łąki. Chciałbym zajrzeć do każdego z tych miejsc, mogę tu być dwa, trzy dni – a ile czasu faktycznie na to poświęcę zależy tylko od tego, czy i jak ptaki dopiszą.
Do Rewy dojeżdżam późnym popołudniem, właśnie ciemno się robi. Czas na spacer, ale już nie ptasi: molo, plaża, cypel, plaża, molo – przypominam sobie znane mi już z poprzednich podróży miejsca.
Krzyż-pomnik ku czci tych, którzy wyruszyli w morze i nie wrócili.
Wstaję wcześnie, by o wschodzie być na Cyplu Rewskim a chwilę później już w Rezerwacie Beka. Choć spodziewałem się, że jakieś ptactwo będzie – w końcu dlatego tu przyjechałem – to jestem zaskoczony mnogością i różnorodnością. A przy tym ludzi brak – przez większość czasu jestem jedynym homo sapiens na Cyplu.
Oprócz oczywistych łysek, gągołów, czernic i krzyżówek
jest też i ogorzałka
A po południu w tym samym miejscu była i bernikla obrożna! Tej się akurat nie spodziewałem
To moja druga bernikla obrożna w życiu. Pierwszą zobaczę za parę godzin, jak dziwnie by to nie brzmiało (przypominam: wpisy z tej wyprawy rozjechały się z chronologią). Bernikla obrożna ekstremalnie rzadka w Polsce nie jest – co roku widywana jest w przelotach, ale zwykle są to tylko pojedyncze sztuki tam i ówdzie, więc trafić na nie nie jest łatwo.
I jeszcze kilka biegusów zmiennych oraz jeden kamusznik
Na Cyplu grasowało stado śnieguł.
Przez moment widziałem je już w Mikoszewie, ale tamte stado nie pozwoliło zrobić sobie zdjęć. Do tutejszych można było podejść nieco bliżej
Piękne ptaszki.
Wsiadam w samochód i jadę do Rezerwatu Beka. Jeszcze po drodze widzę duże stado żurawi lądujących za krzakami. Mokradła i brak kaloszy nie pozwoliły podejść bliżej
Podjeżdżam pod wieżę obserwacyjną na Bece.
Lubię to miejsce. Choć jestem tu czwarty raz, a trzy poprzednie wizyty nie były ptasio udane, delikatnie mówiąc. A i tym razem nie mam co liczyć na cuda, bo już nieco po sezonie. Ale nadzieja jest.
Pierwszy raz widzę aż tak zalane łąki. Piękny widok
Nieco ptactwa widać. Daleko, ale mam lunetę.
Są setki świstunów, jeden płaskonos, stado czajek i średniej wielkości siewkowate. Podrywają się – teraz widzę, że to siewki złote. Drugi raz je w tym roku widzę. A potem nadleciały też siewnice. Dla nich to ciągle szczyt przelotów – są w drodze na zachód i południe Europy.
Przez jeden dzień byłem przekonany, że ten drapol to błotniak stepowy.
Na powiększonym obrazie w komputerze wieczorem też widziałem stepowego. Byłaby to rzadka obserwacja, więc wysłałem zdjęcie do oceny fachowcom. Niestety – to tylko błotniak zbożowy.
Tego dnia na Bece zatrzymały się na żer tysiące gęsi. Ze dwie godziny spędziłem na przyglądaniu się im.
Dominują dwa pospolite gatunki: gęgawy i gęsi białoczelne. Widzę również mniej liczne bernikle białolice – a to już ciekawsze. Lunetą przeczesuję stada przyglądając się każdej gęsi – szukam wśród nich rzadkich gatunków: gęsi małej, zbożowej, krótkodziobej czy bernikli kanadyjskiej.
Aż mi tę gęsi ktoś wypłoszył – później się orientuję, że inny ptasiarz podchodził te same gęsi z drugiej strony i podszedł za blisko.
Trzy gęsi białoczelne na przodzie, za nimi cztery bernikle białolice.
Wracając już do samochodu, zobaczyłem stado koni w galopie
Piękny widok. Przypadkiem trafiłem na dzień, gdy konie – robiące tu od wiosny do jesieni za żywe kosiarki – spędzane są na zimę na wyżej położone niezalane łąki. Coś jednak tym razem poszło nie tak i konie pouciekały. Dwójka zaganiaczy dosiadła się do mnie i nadrabiając drogi, przecięliśmy koniom drogę ucieczki tuż przed ruchliwą szosą.
Konie trafiły na zimowisko, ja pojechałem jeszcze kawałek na północ do nieodległego Władysławowa.
Zaorana plaża zachodnia
Najwięcej oczekiwałem po wizycie w porcie, gdzie często obserwowane są tu często rzadsze gatunki. Jeden taki rzadki gatunek wpada mi niemal pod nogi
Bernikla obrożna! Moja pierwsza w życiu. Pasła się na nabrzeżu portowym niemal jak kura na podwórku. I mało płochliwa była.
Na dużo dzikszej plaży wschodniej
Z daleka zastanowił mnie ten widok
Nie kormoran na najwyższym słupku, tylko ta ciemna masa czegoś leżąca na niskich słupkach falochronu. Sprawa się wyjaśniła, gdy podszedłem bliżej
Pogoda w weekend biegówkowo nieoczywista – sporo śniegu, lekki mróz, bezwietrznie, momentami słonecznie. Czyli dobrze.
Sobotnie widoki prawie zachęcające
Tak wygląda radość
W niedzielę rano idziemy na biegówki – trasa wokół Tłoczyny.
Przy Dwóch Mostach – przerwa na morsowanie
Widok na słoneczną Kotlinę Mirską
Dziewiczy śnieg na trawersie Tłoczyny
Kadr dnia – pejzaże jak z Narni
Mniej więcej do jednej trzeciej trasy nartki jeszcze się jako tako ślizgały. Ale i one musiały odpocząć.
Od tego miejsca przez Byczą Chatę, Wolframowe Źródło, Modrzewiową Drogę aż do wsi śnieg był już nieprzejezdny – 1% ślizgu, 99% człapania. Frajda była innego rodzaju – przez ponad kilometr szliśmy tropem wilka. Bardzo świeżym, porannym, bo w nocy jeszcze śnieg padał, a tu każdy odcisk łapy jakby dopiero co wydrukowany.
Typowe dla wilka szycie – równa linia, tylne łapy wstawiane w ślad przednich. Częste znaczenie terenu moczem, czasem drapanie pazurami. Pewności co do gatunku zwierzęcia dostarczyły jego odchody. Bo o ile trzeba się nieco znać na tropach zwierząt, by odróżnić wilka od psa a nawet lisa, to odchody są nie do pomylenia: wilcze zawierają resztki sierści jeleniowatych i drobne niestrawione kostki. Z estetycznych powodów nie będę rozwijał tego tematu, choć odpowiedni do tego materiał mam.
Przecznicko-Tłoczynowa dwunastokilometrowa pętla
A na deser informacja z pobliskiej Kłopotnicy: kuropatwy są wśród nas.
Jeszcze są. Bo ten rustykalny, niemal bukoliczny, widok jest coraz rzadszy. Przez kilka już przecznickich lat kuropatwy wokół domu widziałem raz i jeszcze raz koło Rębiszowa.
Z tęsknoty za kuropatwami aż sięgnąłem po Chełmońskiego. Piękne? Owszem!
Zima przyszła na raty. Za pierwszym razem tylko liznęła ogród nad ranem .
Nieścięte jesienią przekwitłe rudbekie i szczecie nie tylko ładnie w niemal pustym ogrodzie teraz wyglądają, ale też stanowią bazę pokarmową ziarnojadów – szczególnie polubiły je szczygły.
Spóźnione rudbekie i kwitnące od wiosny róże okrywowe utrzymały kwiaty do pierwszych śniegów
Śnieg stopniał tego samego dnia. I wrócił w towarzystwie mrozu w kolejnym tygodniu, zachęcając do pierwszej zimowej wycieczki. Cel: Stóg Izerski.
Droga od świeradowskiego zdroju przez Czeszkę na Stóg.
Mróz niewielki, śniegu tyleż. Bardzo ślisko pod nogami. I takie widoki
Na Stogu już poważniejsza zima: -7 stopni, śniegu nieco więcej i mgła, co świadczy o dużej wilgotności powietrza. I przez tę mroźną wilgoć nieco zmarzliśmy.
Na szczęście było bezwietrznie. Momentami cisza była absolutna.
I Marończyk był z nami – to jego pierwszy górski spacer od miesięcy. Pamiętał ze swojej pierwszej w życiu zimy, do czego śnieg służy. Trzeba się w nim dziko tarzać!
Kilometrów nie za wiele – niecałe 12. Ale w pionie aż 550m.
A pod domem kwitnąca ciągle dziewanna. Dotrzyma do wiosny?
Dziś bohaterem odcinka jest łoś. A nawet trzy łosie. Choć językowo jeszcze fajniej było by spotkać łosiem łosi.
Już drugi raz podczas tego pobytu na Wyspie Sobieszewskiej wybrałem się do Ptasiego Raju. Tym razem celem była nie morska plaża doń przylegająca, a jego leśne wnętrze. Dotarłem tam plażą, więc od ptaków siewkowych nie mogę w tej relacji uciec.
Dwa Calidrisy: C. alba i C. alpina, czyli piaskowiec i biegus zmienny
Wyglądająca na bardzo samotną sieweczka obrożna. O jej juwenalności świadczy zarówno słabe wybarwienie, jak i mniejsza płochliwość. I zagubiony wzrok.
Kamusznik
Zanosiło się na deszcz, więc plaża była pusta
Prognozy niestety się sprawdziły – krótkie intensywne opady dopadły mnie kilka razy. Tak wróciłem do hotelu
W tym miejscu kończy się plaża publicznie dostępna a zaczyna obszar ochrony lęgowisk sieweczki obrożnej. Zapora niemal tak szczelna, jak ta na granicy z Białorusią. Z tą różnicą, że sieweczek nikt na siłę z powrotem za ogrodzenie nie wypycha.
W tym miejscu wszedłem na ścieżkę prowadzącą w las. Są w nim dwa ciekawe ptasio miejsca: Wieża Nr 1 nad jeziorem Karaś i Wieża Nr 2 nad jeziorem Ptasi Raj. Pierwsza z nich nie oferuje już niestety ciekawych widoków, bo jej okolice zarosły a i samo jezioro zarasta trzciną.
Stąd tylko kilometr do atrakcyjniejszej wieży. Wiedzie tam szeroka leśna droga, szedłem nią szybko. W pewnym momencie odniosłem wrażenie, że z głębi lasu ktoś mi się przygląda. Pierwszy rzut oka – nic. Ale zwolniłem, bo odczucie silne było. Stanąłem i spojrzałem raz jeszcze.
On też się na mnie patrzył – dorodny samiec łosia stał jakieś 8 metrów ode mnie. Zaskoczenie i strach jednocześnie – gdyby tylko chciał, w sekundę, dwie byłby koło mnie. Nie będąc pewnym jego zamiarów, znieruchomiałem na moment. Powoli ustawiłem aparat w jego kierunku i zrobiłem kilka zdjęć. Łoś nadal tylko patrzył. Bardzo uważnie.
Przeszedłem parę kroków, by zobaczyć go z boku.
Z zeszłego roku pamiętałem, że taki pan łoś może nie być tu sam. Po chwili w głębi krzaków zanotowałem ruch
To była łosza z łoszakiem. Stąd ta czujność samca.
Ciekawe spotkanie, ale widać było, że cała łosia rodzina czuje się moją nieobecnością zaniepokojona. Powolutku odszedłem.
Z drugiej wieży niewiele zobaczyłem – kilka typowych i powszechnych gatunków kaczek pływających. Niedługo znowu byłem w miejscu, gdzie spotkałem łosie. One nadal tam były, ale tym razem łoś stał po jednej stronie ścieżki, a klępa z łoszakiem po drugiej. W pewnym momencie znalazłem się dokładnie pomiędzy nimi. Samcowi to się nie spodobało – wolno acz zdecydowanie ruszył w moją stronę.
Mi też to się nie spodobało. Przyspieszyłem kroku, łoś jeszcze przez chwilę szedł za mną, potem już tylko odprowadzał mnie wzrokiem. Jestem pewien, że był gotowy do ataku.
Lasem wróciłem do Sobieszewa, zjadłem co nieco i na ostatnie chwile dnia wróciłem na plażę.
„Cała redakcja „Muzycznego Radia na szlaku” w osobie Arka z rowerem dała się ponownie zaprosić na wycieczkę: samochodem samotrzeć wybraliśmy się się do Smedavy.
Niby jest plan, sam go opracowałem, ale wiary w plan nie ma. Jak to w poniedziałek rano. tylko początek jest oczywisty: ze Smedavy Promenadą pojedziemy do Jizerki. A potem się zobaczy.
Kawałkiem Promenady już jechaliśmy parę dni temu – to bardzo długa prawie płaska prostadroga, częściowo asfaltowa, częściowo betonowa, łącząca nic z niczym.
Mimo że łatwa, dostatecznie dobrze pozwala oszacować nasze dzisiejsze możliwości i nastroje. A te nastroje okazują się być bardziej turystyczno-krajoznawcze niż sportowe. Przy jednym głosie za, jednym przeciw i jednym wstrzymującym się rezygnujemy ze zjazdu z Jizerki do Korenova i ponownego wdrapywania się do Jizerki biegiem Izery na rzecz pokręcenia się po okolicy Jizerki i Orla. Z pewnością kiedyś do Korenova jeszcze zjedziemy, bo to też ciekawa acz wymagająca trasa.
Zachęceni głosem „Muzycznego Radia na szlaku” wchodzimy na Bukovec. Rowery trzeba zostawić u podnóża góry i ostatnie pięćset metrów pokonać pieszo.
Głupio przyznać, mimo że w tej okolicy byliśmy wielokrotnie, to na szczycie Bukovca jeszcze nie byliśmy. A to znaczna góra – ponad tysiąc metrów nad poziomem pomorza z pięknymi widokami w kierunku Jizerki.
Słupek na szczycie milczy, ale wiemy, że oznacza 1005m n.p.m.
Widok w innych kierunkach niż na Jizerkę zasłaniają drzewa. Karkonoszy na południowym zachodzie w ogóle nie widać. Dobrze to, czy źle…?
Bez zaglądania do Jizerki jedziemy w kierunku mostu granicznego na Izerze. Początkowo droga jest bardzo dobra, zachęcająca do nieco szybszej jazdy. Ze zdziwieniem patrzymy na znak „Rowerzysto, zejdź z roweru”. Po chwili już wiemy o co chodzi – w poprzek drogi poprowadzone są dość nietypowe odwodnienia: wykonane z kamienia i szerokie, jakby rzeka miała nimi płynąć. Bardzo niebezpieczna pułapka na rowerzystów. Jedną niefortunną historię, która na takiej przeszkodzie się wydarzyła, znamy z relacji z pierwszej ręki. Z rowerów nie zsiadamy, ale kolejne przeszkody pokonujemy ostrożnie.
Rowerowe „Muzyczne radio na szlaku” na moście nad Izerą
Warto zatrzymać się na moście dla widoków rzeki.
Nieco powyżej mostu zatrzymujemy się nad rzeką raz jeszcze w ładnym i odludnym miejscu. Pięknie tu
Szybko docieramy do Orla i robimy tam tylko krótką przerwę, bo to i nie pora i ruch zbyt duży. Na południe jesteśmy z powrotem w Jizerce. Lunch pod Piramidą, czyli w miejscu dawnej huty szkła – po naleśnikach z jagodami i knedlikach z jagodami, które jedliśmy poprzednio, tym razem równie pyszne racuchy z jagodami.
Wydawało się, że przed nami już tylko krótki odcinek powrotny do Smedavy. Ale padła propozycja nie do odrzucenia – dwa rowery zjeżdżają szosą do Hejnic, trzeci rower i kierowca gonią nas autem. To długi dziesięciokilometrowy zjazd z kilkoma serpentynami z różnicą wysokości ponad 500m. Ale nachylenie w sam raz – na prostych odcinkach można jechać bez hamulców osiągając 50km/h. Tylko na zakrętach trzeba dobrze wyhamować. Droga z parkingu w Smedavie pod kościół w Hejnicach zajął nam tylko 25min.
Bardzo ciekawa krajoznawczo i relaksacyjna wycieczka. Było sporo rowerowania, trochę prowadzenia rowerów w rejonie Izery i jedna piesza wspinaczka na Bukovec.
Zaledwie dwa dni po pieszej wycieczce na trasie Smedava-Jizerka-Smedava jesteśmy tam ponownie, ale tym razem na kole czyli z rowerami. Po czesku kolo znaczy rower, co chyba nieco lepiej opisuje ten pojazd. Samochód zostawiamy – jak poprzednio – w Smedavie, po drodze planujemy zawitać – jak poprzednio – do Jizerki, ale trasa już zupełnie inna. Możliwości rowerowych w tej okolicy jest wiele, ale biorąc pod uwagę przewyższenia, decydujemy się na trasę nieco ponad trzydziestokilometrową z długimi zjazdami i z tylko paroma ostrzejszymi ale względnie krótkimi podjazdami. Damy radę!
Od planu sytuacyjnego zacznę:
Trasy rowerowe w tej okolicy prowadzą głównie drogami asfaltowymi. To spora zmiana w stosunku do głównie gruntowych dróg po polskiej stronie. Nie dla rowerów są one oczywiście zrobione, a jako drogi dojazdowe do rozproszonych, często już wyludnionych, osad. Ułatwienie i duży komfort dla rowerzystów.
Startujemy ze Smedavy na wysokości 847m. Pierwszy odcinek wiedzie lekko wznoszącym się trawersem Jizery (1122m) – po pół godzinie i przejechaniu prawie 6km jesteśmy Pod Kneipą na wysokości ok. 990m. Czyli jednak trochę pod górę było!
W Knajpie Pod Kneipą byliśmy już raz pieszo poprzedniej jesieni, teraz jesteśmy z rowerami i pewnie wrócimy tu raz jeszcze zimą na biegówkach. Potem hulajnogi, wrotki i deskorolki.
Betonowy fragment trasy. Tu zaczyna się pięciokilometrowy zjazd. Najpierw łagodny, czasem nawet podpedałować trzeba było, a potem asfaltem już ostro w dół na wszystkich hamulcach
Pod koniec tego zjazdu osiągam 52.2km/godz. Jest pęd i wiatr we włosach!
Skoro się zjeżdżało, to będzie się i wjeżdżać. Przed nami pierwsza ciężka próba: na odcinku 2,5km pokonujemy 175m w pionie. Średnie przewyższenie może nie powala, ale w swym maksimum było to nawet 13%. Dla porównania: średnie przewyższenie na czterokilometrowej drodze koło Orlinka w Karpaczu, którą prowadzi najtrudniejszy etap Tour de Pologne, wynosi 10%.
Nasze męczarnie kończą się – przynajmniej na jakiś czas – w opuszczonej osadzie Mariánskohorské Boudy.
Dwa krzyże napotkane w okolicy osady – wtedy jeszcze nie wiemy z czym one się wiążą
Ten pierwszy upamiętnia tragiczne wydarzenie, o którym za chwilę. Ten drugi, nazywa się „U plechovego panaboha”, czyli Pod blaszanym Panem Bogiem – jeden z niewielu krzyży, który upamiętnia nie tragedię, lecz był wyznaniem wiary mieszkańców osady.
Wkrótce docieramy do Kromerovej Boudy.
Protržená přehrada, czyli przerwana zapora. Teraz dopiero się orientujemy, w jak szczególnym miejscu jesteśmy. To tutaj w 1916r. pod naporem wody Białej Desny i na skutek błędów konstrukcyjnych pękła tama, a powstała fala zniszczyła wszystko na swej drodze włącznie z górną częścią wsi Desna. Życie straciło ponad 60 osób a konstruktor, po zapoznaniu się z raportem opisującym przyczyny tragedii, popełnił samobójstwo. Polecam zapoznanie się z szerszym opisem wydarzeń, np. tutaj (koniecznie łącznie z filmem!) lub tutaj.
Miejsce dramatu dzisiaj
Zmieniając klimat… Przykład czeskiego pragmatyzmu – samoobsługowy dystrybutor z napojami zimnymi, w tym i wyskokowymi.
I znów ostro pod górę – jedyny szutrowy fragment trasy. Ciężko było. Ale to już tylko 6km do Jizerki.
Relaksacyjny ostatni odcinek do Jizerki prowadzi Promenadą. Jest to betonowa kilkukilometrowa droga, prosta jak strzała, wiodąca z okolic Smedavy w okolice Jizerki.
W południe po przejechaniu prawie 30km byliśmy już w Jizerce. Zamiast kawy i ciasta tym razem był prawie obiad – pyszne i dla oka i podniebienia knedle jagodowe na jednym talerzu i równie pyszny smażony ser z sosem tzatztiki na drugim. Wszystko popite nealko, czyli bezalkoholowym piwem. Coraz lepsze te nealko robią.
W spacerowym tempie wracamy najkrótszą drogą do Smedavy. Wyszło mi 36km i ok. 4 godzin czystej jazdy. Pogoda dopisała.
Mimo że to tylko 35km od domu, do Smedavy wybraliśmy się dopiero drugo raz. Podczas pierwszej jesiennej tu wizyty połączonej z wejściem na Jizerę (1122m), spodobała nam się nie tylko czeska część naszych gór, ale przede wszystkim rozmaitość tras i możliwych form aktywnego wypoczynku.
Tym razem idziemy na wschód od Smedavy w stronę Jizerki – siostrzanej osady „naszej” nieistniejącej Wielkiej Izery. Do Jizerki prowadzą tylko dwie drogi – prosta łatwa rowerowa trasa i dwa razy dłuższy, nieco trudniejszy szlak pieszy. Tym razem wybieramy ten krótszy wariant – chcemy dojść do Jizerki i tam zdecydować co do ewentualnych innych opcji wydłużenia drogi.
Dominują długie proste z niewielkimi przewyższeniami. Jest późny ranek: słońce od góry już grzeje, asfalt od dołu jeszcze chłodny.
W miejscu rozejścia się dróg rowerowych stoi kiosk Promenada – teraz pusto, ale w drodze powrotnej będzie tu już sporo ludzi, głównie rowerzystów.
Bo i infrastruktura rowerowa w postaci małego samoobsługowego warsztatu jest na miejscu
W połowie trasy przecinamy rzekę Jizerkę, prawy dopływ granicznej Izery. Maron zwłaszcza miał sporo frajdy z chlapania się w płytkiej krystalicznie czystej wodzie.
Szybko docieramy do Jizerki. Najpierw widać dominujący nad okolicą Bukowiec (1005m), a potem i zabudowania wsi.
Pojedyncze domy i rozproszona zabudowa pomagają sobie wyobrazić, jak wyglądała kiedyś Wielka Izera po naszej stronie granicy.
Lunch na słodko w Pańskim Domu: naleśniki z jagodami i knedle jagodowe. Oba dania pyszne, choć nie tak słynne jak naleśnik z jagodami serwowany w Chatce Górzystów.
Mimo wakacji, tłumów nie ma. Ładnie tu i spokojnie – spodobało nam się to miesjce.
Po obejściu całej wsi decydujemy się wracać do Smedavy niemal tą samą drogą. Jedynie pierwszy kilometr idziemy ścieżką wzdłuż Jizerki i jej mniejszego dopływu Szafirowego Potoku. Głównie z tego ostatniego dawnymi laty Walonowie wydobywali cenne kamienie, w tym i szafiry.
Dla zachowania izerskich łąk i torfowisk zatrudnia się tu szkockie bydło wyżynne
Wycieczka krótka, ale sympatyczna. Wrócimy tu za parę dni z rowerami na dłuższe trasy.
„Z Muzycznym Radiem na szlaku” to tytuł audycji nadawanej w regionalnej stacji „Muzyczne Radio”. Audycję co tydzień w sobotę o 8:30 rano prowadzi Arek Włodarski, zabierając słuchaczy na wirtualne wycieczki po naszej części Sudetów i Pogórza Sudeckiego. A kto nie może słuchać na żywo, może sobie odtworzyć archiwalne audycje ze strony nadawcy. Polecam, bo to niewyczerpana skarbnica wiedzy o regionie i inspiracja do wycieczek.
Tym razem to my zabraliśmy „Muzyczne Radio na szlaku” w osobie Arka na wycieczkę: samochodem z trzema rowerami jedziemy w czeskie Karkonosze do miejscowości Horni Misecky.
Pieszo już tam byliśmy, ale zamarzyło nam się wybrać w najwyższe partie Gór Olbrzymich rowerami, bo – tak się nam wydawało – łatwych tras rowerowychna dużych wysokościach jest tam dużo. Wyczytałem również, że z Horni Misecky (ok. 1000m n.p.m.), gdzie zostawia się samochód, w sezonie letnim jeżdżą cyklobusy – czyli autobusy zabierające rowery na przyczepkę i wywożące turystów pieszych i skołowanych aż pod Vrbatową Boudę (ok. 1400m n.p.m.). Plan więc zakładał dotarcie samochodem i autobusem na 1400m, a potem jazdę rowerem po niemal już płaskich na tej wysokości Karkonoszach: po okolicy źródeł Łaby, Łabskiej Boudy, może nawet Kotłów.
Pierwsza niespodzianka: autobus podjeżdża o czasie, ale bez przyczepki. Wsiadają tylko piesi. Kierowca odmawia zabrania rowerów. Zdaje się, że cyklobusy nie przyjęły się i zlikwidowano je na tej trasie. Pozostała tylko nieaktualna informacja na czeskich stronach. Trudno – mamy więc dodatkowe 5km i prawie 400m przewyższenia do pokonania rowerem.
Oczywiście nie dystans, ale przewyższenie jest wyzwaniem. Z kilkoma przystankami na złapanie oddechu dotarcie do Vrbatowej Boudy zajęło nam 40min. Cyklobusem miało być 10min.
W nagrodę mamy teraz przed sobą długi zjazd w kierunku Łabskiej Boudy. A na miejscu kawa i słodkie. A potem krótki pieszy spacer nad wodospad Łaby
Dzięki obecności Muzycznego Radia mamy własne zdjęcie z wycieczki. I my odwdzięczamy się zdjęciem: Muzyczne Radio na szlaku na tle wodospadu i Łabskiej Boudy,
W swym początkowym odcinku zaledwie kilkaset metrów od źródła Łaba nie toczy jeszcze dużo wody.
Ale widoki wokół wodospadu wspaniałe
W międzyczasie orientujemy się, że ścieżki, którymi planowaliśmy jechać, są dla ruchu rowerowego zamknięte, a jedyna droga dostępna dla rowerów w tej okolicy to ta, którą przyjechaliśmy. Cóż, trzeba było wracać po śladach.
A więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: dzięki temu, że autobus rowerów nie zabierał, w sumie udało się uzbierać na liczniku nieco ponad 16km. Bez tej wspinaczki i późniejszego zjazdu cała impreza rowerowa nie byłaby warta zachodu.
Stromym zjazdem z Vrbatowej Boudy do Dolni Misecky kończymy wycieczkę.
Warto tam wrócić, ale już tylko pieszo. I może na biegówkach zimą…?
Opis najciekawszej części wycieczki na Półwysep Helski zostawiłem na koniec. Relację zaczynam tam, gdzie skończyłem ją w którymś z poprzednich wpisów: rzecz się dzieje w Kuźnicy, przyjechałem tam tego dnia rano, po krótkim rozpoznawczym spacerze wróciłem do Juraty po lunetę, która i tak okazała się mało przydatna do obserwacji ptaków na części Ryfu Mew oddalonym ode mnie o ponad kilometr, może dwa. Nie mogłem okazji obejrzenia ptaków na Ryfie odpuścić. Skoro z daleka nie widać, trzeba się dostać bliżej. Obchodzę więc port w tę i z powrotem w poszukiwaniu łodzi do wynajęcia – z kierowcą lub bez. W porcie wśród rybaków nie znalazłem, szukam wśród wypożyczalni sprzętu: mają kajty, kajaki, rowery wodne, deski ale to wszystko nie dla mnie. Przy jednej z wypożyczalni parkują łodzie motorowe – mogą mi pożyczyć, ale bez obsługi. Uprawnienia niepotrzebne poza prawem jazdy. Pożyczam na godzinę i po krótkim instruktażu jestem na wodzie.
Warunki z wielu powodów niesprzyjające. Jest już środek dnia – na wodach w pobliżu Ryfu jest mnóstwo kajterów i innych wodniaków, a paru z nich rozbiło wręcz obóz na łasze wyganiając ptaki w głąb zatoki. Ptaki, które na łasze spędzają noc już dawno rozleciały się na żerowiska. No i silny wiatr tworzący fale – spowalniają one mocno motorówkę i kołyszą nią tak, że nawet przy zatrzymanym silniku nie sposób przez lornetkę patrzeć, nie mówiąc już o robieniu zdjęć. Ze dwadzieścia minut zajęło mi niewprawnemu pokonanie około jednego, może półtora kilometra. Widok za mną na Kuźnicę skąd wypłynąłem
I jeszcze jedna trudność, z której sobie sprawy nie zdawałem: na całej długości ryfu ciągnie się płycizna na sto, dwieście metrów szeroka. Bez ryzyka urwania śruby nie ma szans podpłynąć bliżej. Wykorzystuję nieliczne momenty, gdy mniej kołysze, na obserwacje ptaków i zdjęcia.
Czaple siew stojące po kolana wodzie
Widzę śmieszki i jednego bataliona – to już ciekawa, bo nieoczywista obserwacja, nawet jeśli gatunek zaliczany do pospolitych.
A tu już więcej gatunków: mewy srebrzyste i siodłate, rybitwy, jakieś małe i średnie siewkowate – nieco za daleko na dobre zdjęcia, ale już wiem, że miejsce to ma potencjał.
Kończy mi się czas. Wracając, kombinuję co zrobić, jak i kiedy tu wrócić. Następnego dnia wieczorem wracam do domu nocny pociągiem i będzie to długi dzień. Pozostaje pierwsza część dnia, ale musiałbym być w Kuźnicy bardzo wcześnie, by zakończyć dłuższą niż dzisiejsza wyprawę zanim wodniacy wyruszą w morze. Czyli mam plan: wstaję po czwartej rano, bez śniadania i z pełnymi bagażami łapię pociąg z Juraty do Kuźnicy po piątej, przed szóstą jestem w porcie, o szóstej wypływam i na dziewiątą wracam. Mam dobre dwie do trzech godzin. I pogoda ma być po mojej stronie tym razem: słonecznie i całkowicie bezwietrznie, a więc i bez fal! Pozostaje dogadać się z kimś, kto mi pożyczono łódkę o szóstek rano w niedzielę. Okazuje się to łatwe: właściciel łódki, na której płynę, mieszka koło wypożyczalni i gotów jest nawet i o czwartej wstać. Jesteśmy więc omówieni.
Słowo się rzekło, kobyłka u płota – czyli łódka czeka na przystani.
To ta pierwsza od brzegu. Za chwilę pojawia się też właściciel i punkt szósta wyruszam.
Tafla gładziutka, nie ma wiatru i fal. Lepsze warunki do fotografii.
Tym razem jednak nie z łódki planuję obserwacje. Na nogach mam plastikowe sandały, na tyłku gatki kąpielowe. Dopływam do mielizny, wyłączam silnik, wyskakuję z łódki, podnoszę śrubę i przez sto metrów holuję łódź w kierunku ryfu. Mimo poranka woda ciepła, sięga zaledwie do kolan – sympatycznie jest.
Zostawiam łódkę tam, gdzie zaczyna ona już dnem szorować po dnie. Do lądu ponad 50 metrów a kotwicy na wyposażeniu nie ma – pozostaje mi mieć nadzieję, że wiatr czy fale nie zepchną mi łódki w morze.
Gotów na spacer Ryfem Mew
Najpierw rzucam okiem na kierunek, z którego przybyłem: siedzą tam głównie czaple siwe i kormorany a i łacha się zaraz kończy.
Idę więc na południe – tam znacznie więcej się dzieje i jest po czym iść
Szybko odnajduję rzadsze ptaki – w środku kadru brodziec śniady, po lewej rybitwy czubate, w głębi ohary.
A tu kulik wielki i kwokacz brodzącew płytkiej wodzie
Ruszam przed siebie. Ptaki niestety też. Dystans ucieczki spory – znacznie większy niż na plaży. Już wiem, że powinienem był zabrać ze sobą lunetę na łódkę, ale idąc w nieznane, obawiałem się zamoczenia.
Stadko batalionów – wczoraj widziałem jednego z nich, dziś jest ich co najmniej pięć.
Najbliżej dają się podejść biegusy zmienne.
Bardzo ruchliwe to ptaki, ale zwykle tak są zajęte przeczesywaniem piachu, że nie reagują zbyt pospiesznie na spokojnie siedzącego człowieka z lufą.
Dochodzę do miejsca, gdzie ląd znika pod wodą na kilkadziesiąt metrów. Nie jest to przekop umożliwiający przepływanie kutrami – jest płytko, mam jeszcze czas, więc przechodzę na kolejną łachę.
Już z godzinę tak powoli idę, drugi brzeg Zatoki Puckiej coraz bliżej. Rzut oka w tył – łódka daleko została.
Oprócz dorosłych ptaków wielu gatunków widzę też tegoroczne rybitwy czubate i sieweczki obrożne.
A to niemal na pewno oznacza, że one się tu wykluły. Mimo presji ludzkiej przez okrągły rok (bo dla kajterów nie pora roku a warunki wietrzne mają znaczenie), jest to jednak miejsce lęgowe i to dla ptaków rzadkich gatunków. Czyli i mnie nie powinno tu być, choć oficjalnie zakazu nie ma – jedyna ochrona tego obszaru to objęcie go programem Natura 2000, co wydaje mi się dalece niewystarczające.
Cieszę się, że tam byłem, Ryfem Mew się przeszedłem, ale z mieszanymi uczuciami wsiadam do łódki.
W drodze powrotnej dokładam nieco dystansu i dużym łukiem płynę do portu, ciesząc się po drodze wiatrem we włosach. Już po powrocie do domu sprawdzam GPS – okazuje się, że łódką i pieszo dotarłem łącznie niemal do połowy Zatoki Puckiej.
Oddaję łódkę parę minut przed dziewiątą. Zaraz otwierają pierwszy bar w Kuźnicy, w którym mogę zjeść śniadanie. I za drugą chwilę pojawią się pierwsi uczestnicy Marszu Śledzia i na plaży zrobi się tłoczno. Idealnie więc z czasem wycieczki trafiłem.
Wracam z Helu z dziesięcioma nowymi gatunkami na liście rocznej. Stan gry na koniec czerwca wynosi więc 233, co już jest lepszym wynikiem niż w całym ubiegłym roku. A mam jeszcze apetyt na jesienne obserwacje nad morzem…