Zachodzę do pierwszego napotkanego hotelu z działającą restauracją. W środku siedzi komplet gości – czyli małżeństwo z dzieckiem. Wchodzę cały na biało – to skutek śnieżycy sprzed paru minut. Personel patrzy na mnie dziwnie – cudak jakiś. Zajmuję stolik i powoli się rozpłaszczam: aparat z telezoomem, plecak, czapka, rękawiczki, kurta, lornetka, bluza. Wszystko albo w śniegu albo mokre. Buty też już przemoczone, ale tych nie ściągam.
Zanim zjem obiad, zamawiam kufel regionalnego piwa (dla uzupełnienia płynów), herbatę (bo zmarzłem) i szarlotkę (kalorie!). Już nie pamiętam w jakiej kolejności to spałaszowałem – chyba wszystko naraz. I szybko.
Sprawdzam rozkład – mam pociąg do Władysławowa za godzinę. Stacja oddalona jest o 20 minut stąd – mam więc sporo czasu na odpoczynek i posiłek. Podziwiam śnieżycę za oknem