Chałupy welcome to

Nieco jeszcze przed południem pociągiem z Władysławowa docieram do Jastarni. Plan jest taki, by zajrzeć na chwilę na wybrzeże Bałtyku, obejść miejscowy port od strony Zatoki Gdańskiej, ruszyć pieszo brzegiem Zatoki z powrotem w kierunku Władysławowa i dojść jak daleko pogoda i siły pozwolą. Ty tylko dwadzieścia parę kilometrów

Bałtyk ciągle sztormowy. Dlatego patrzę nań tylko przez chwilę, spodziewając się więcej i  ciekawszych ptasich obserwacji od strony Zatoki.  

Tłumów nad Bałtykiem nie ma. I to jest piękne. Mógłbym tydzień albo dwa spędzić, chodząc po pustych bałtyckich plażach zimą. 

Nawet nie rozglądam się za ptakami. Zbyt burzliwe morze, zbyt silny wiatr. Przez miasteczko idę do portu po drugiej stronie Mierzei Helskiej. Tam dużo spokojniej

Widzę zaledwie kilkanaście ptaków kilku gatunków. Spodziewałem się więcej, ale nie doceniłem jednak wpływu pogody. Mimo to, dość dokładnie obchodzę port, bo te rzadkie najciekawsze gatunki występują nielicznie, może to być wręcz pojedynczy ptak. I ten dodatkowy kilometr opłaca się – na skraju portu widzę zausznika. 

Zausznik to perkoz. Wielokrotnie rzadszy od dość pospolitego perkoza dwuczubego. Oba ładne, szlachetnie wyglądające ptaki, ale zausznik w szacie godowej chyba ładniejszy (zdjęcie z. Wikipedii).

Na molo widzę jakiegoś wariata: w tę pogodę przyszedł tu obserwować i fotografować ptaki? Czyli jest nas dwóch. 

Zamieniamy parę słów. Ostrożnie, trochę jak obwąchiwanie się nieznanych sobie psów. Bo nie wiemy z jakim stopniem wariactwa mamy do czynienia po drugiej stronie. Taka rozmowa zwykle polega na krótkim wymienieniu się informacjami o najciekawszych napotkanych dziś gatunkach. Czasem łapie się kontakt i kontuje rozmowę, częściej nie. Bo każdy ptasiarz jest wariatem inaczej.

Rozstaję się z cywilizacją i ruszam wzdłuż wybrzeża ledwo widocznymi ścieżkami.

Gwałtowne śnieżyce mieszają się z krótkimi słonecznymi chwilami

Są fragmenty trasy, gdzie samym skrajem Zatoki nie sposób iść: ścieżka ginie w krzakach lub w wodzie. Wtedy oddalam się o kilkadziesiąt metrów od brzegu i idę trasą rowerową biegnącą wzdłuż Mierzei Helskiej. 

Może warto tu wrócić latem z rowerami?

Ptasio bogato na wodach Zatoki! Tak licznych stad wcześniej nie widziałem. Choć gatunków nie za wiele. Łabędzie nieme:

Pan gągoł przyłapany w sytuacji godowej

Panowie gągoły podrywające panie gągołki na przemian rozciągają i kurczą szyję. Ładny to widok.  

Po około ośmiu kilometrach marszu docieram do Kuźnicy. 

Żadna przystań. Mała to osada, chciałem kawy się napić, ale i te nieliczne tu lokale były nieczynne. Nieczynne jak ta samotna łódka na brzegu.  

Trudno, ruszam dalej. Warunki śniegowo-terenowe robią się jednak nieznośne i zmuszają mnie do marszu wzdłuż szosy. Myślę sobie – może to i dobrze, złapię jakąś okazję do Chałup albo nawet i do samego Władysławowa.

Ale zmotoryzowana ludzkość mnie ignoruje. Gdy tylko warunki się poprawiają, wracam na ścieżkę biegnącą brzegiem. Mijam kolejny już słupek kilometrowy.

Mam tylko nadzieję, że to nie odległość do Władysławowa. Z dyszkę, dwie może jeszcze przejdę, ale nie sześć. Na szczęście ponownie się rozpogadza. W takich chwilach wiem, po co się w tę podróż wybrałem i że było warto.  

Dzwońce – nieliczne ptaki niezwiązane z wodą, które mi towarzyszą.  To chyba najładniejsze zdjęcia dnia.

W kolejnej zatoce widzę olbrzymie stado odpoczywających na wodzie ptaków. Próbuję liczyć. Choć trudno tu mówić o liczeniu – to raczej estymacja. Najpierw liczę dokładnie pojedyncze ptaki na brzegu stada do dwudziestu. Koduję w pamięci ile miejsca na wodzie zajmuje te dwadzieścia ptaków. Potem odkładam ten obszar pięć razy i mam setkę. Obejmuję wzrokiem obszar zajęty przez tę setkę i odkładam go pięć razy – mam już pół tysiąca. Widząc, ile miejsca zajmuje pół tysiąca ptaków, mierzę cały obszar zajmowany przez stado jako wielokrotność tej pięćsetki.  

Tym razem tych pięćsetek łysek były trzy. Czyli około półtora tysiąca. 

Estymacja taka nie jest bardzo precyzyjna, pewnie plus/minus 20%, ale dostatecznie dobra dla szacowania dużych stad. Jak mówi Biblia: “kto ma lepszą metodę szacowanie stad łysek, niech pierwszy rzuci kamieniem”. No może nie dokładnie o łyski chodziło, ale było tam w każdym razie coś o kamieniach.

Parka świstunów pomiędzy dwoma łabędziami niemymi

Świstunów tego dnia było dużo. Nie tylko się ich naoglądałem, ale i nasłuchałem. Głos mają bardzo charakterystyczny – zgodny zresztą z nazwą gatunku. 

Jest już późne popołudnie, nieuchronnie dzień zmierza ku zachodowi. Słońce, chowając się za chmury, pozostawia poświatę czyniącą śnieg nieco różowym. 

W oddali widzę już światła Chałup. W linii prostej mam pewnie mniej niż dwa kilometry. Nadal idę ścieżką wzdłuż brzegu wskazywaną przez mapy. I zawodzę się – na środku uroczyska Każa droga ginie w trzcinach i wodzie. Być może przy niższym stanie wód ścieżka ta jest do przejścia, ale nie dzisiaj. Bolesny to zawód – muszę zawrócić i obejść uroczysko od północy.  Z niecałych dwóch kilometrów robi się cztery, pięć. A zmęczonym, głodnym i spragnionym już bardzo. 

Ostanie metry do Chałup idę ścieżką rowerową.

Zachodzę do pierwszego napotkanego hotelu z działającą restauracją. W środku siedzi komplet gości – czyli małżeństwo z dzieckiem. Wchodzę cały na biało – to skutek śnieżycy sprzed paru minut. Personel patrzy na mnie dziwnie – cudak jakiś. Zajmuję stolik i powoli się rozpłaszczam: aparat z telezoomem, plecak, czapka, rękawiczki, kurta, lornetka, bluza. Wszystko albo w śniegu albo mokre. Buty też już przemoczone, ale tych nie ściągam.

Zanim zjem obiad, zamawiam kufel regionalnego piwa (dla uzupełnienia płynów), herbatę (bo zmarzłem) i szarlotkę (kalorie!). Już nie pamiętam w jakiej kolejności to spałaszowałem – chyba wszystko naraz. I szybko.

Sprawdzam rozkład – mam pociąg do Władysławowa za godzinę. Stacja oddalona jest o 20 minut stąd – mam więc sporo czasu na odpoczynek i posiłek. Podziwiam śnieżycę za oknem

Z lekkim zapasem czasu idę na przystanek kolejowy. 

Miłe oku graffiti na stacji Chałupy. 

Wielkim artystą Wodecki był. Król Chałup to jeden z wielu tytułów, na które zasłużył. 

Paręnaście minut i jestem w hotelu. Taki widok mam za oknem

Zmęczony byłem okropnie, ale i zadowolony. 

Zastanawiam się, co robić jutro. Wraz ze śniadaniem kończy mi się rezerwacja. Wracać jakimś dziennym pociągiem do domu, czy może poptasić jeszcze po okolicy i zabrać się pociągiem nocnym?  Patrzę na prognozy pogody – zwycięża druga opcja. A gdzie byłem i co robiłem będzie przedmiotem kolejnego odcinka. Zamawiam jeszcze suchy prowiant na drogę, bo mam zamiar opuścić hotel wcześnie rano.

Najładniejsze zdjęcia jak zwykle w Galerii – zapraszam.