Autor: admin

Perła Żeliszowa

Trochę na fali zainteresowania historią społeczności ewangelickiej na naszych terenach, trochę w poszukiwaniu ciekawych wydarzeń artystycznych, trafiłem na zapowiedź opery Giovanniego Pergolesiego “La Serva Padrona” wystawianej we wnętrzach byłego zboru ewangelickiego w Żeliszowie – wsi położonej między Lwówkiem Śląskim a Bolesławcem. Czyli dwa w jednym, bo i miejsce i przedstawienie warte uwagi. Wybraliśmy się więc.

Wydarzenie organizowane było przez stowarzyszenie Ars Augusta w ramach Śląskiego Festiwalu Muzycznego. “La Serva Pardona” to krótkie (45min) kameralne intermezzo operowe – i forma i długość w sam raz dla niezaawansowanych miłośników opery. 

Trzyosobowej obsadzie aktorskiej (Mikołaj Bońkowski, Elvire Beekhuizen i Bogdan Nowak we wspaniałej niemej roli mimicznej) towarzyszył Łużycki Zespół Barokowy (Das Lausitzer Barockensamble).   

Przyjechaliśmy na miejsce sporo przed czasem, by bez pośpiechu obejrzeć miejsce akcji, czyli sam kościół poewangelicki. Jego surowe wnętrza dostępne są dla publiczności tylko w czasie tego typu wydarzeń.

Kościół w obecnej formie powstał pod koniec XVIII wieku w miejscu wcześniejszego drewnianego zboru. W wieku XIX dobudowano wieżę. Tak się prezentował przed wojną na tle zabudowań wsi.

Ta chyba współczesna grafika odtwarza oryginalny wystrój świątyni 

Przetrwała ona do końca wojny w stanie nienaruszonym, z pełnym wyposażeniem, kryształowymi żyrandolami. I jak wiele obiektów tego typu padła łupem złodziei i czasu.

Tak wyglądała w 2014 roku, gdy nowi właściciele zaczęli obmyślać plan jej ratowania.

A tak wyglądała z zewnątrz w dniu wystawienia opery

Dech zapiera, gdy wchodzimy do środka

Dużo pracy już włożono w restaurację obiektu. Przede wszystkim na głowę już się woda nie leje a cała konstrukcja nie grozi zawaleniem. 

Okno z pióropuszem

Wrażenie robi odkryta drewniana konstrukcja

Stary cmentarz przy kościele

O historii zboru  i jego współczesnych losach można poczytać w wielu miejscach w internecie – wystarczy wpisać hasło “Perła Żeliszowa”. Bo to rzeczywiście perła. Trzymam kciuki, by Fundacji “Twoje dziedzictwo” udało się doprowadzić plany do końca.

Horní Mísečky, czyli Karkonosze od tyłu

Pierwszy raz wybieramy się w wysokie partie Karkonoszy od strony Czech. Trochę zaporowo do tej pory oddziaływał na nas fakt, że spod domu samochodem trzeba pokonać  75km, w tym spory dystans po górach, co zajmuje prawie półtorej godziny w jedną stronę. Razy dwa i robią się aż trzy godziny samej jazdy z około ośmiogodzinnej wycieczki. Ale w końcu spróbowaliśmy i okazało się, że bardzo warto było.

Znakomitym ułatwieniem jest fakt, że po stronie czeskiej dalej i wyżej można wjechać w góry. Wybierając się w okolice Łabskiego Szczytu, skąd blisko na Kotły czy na Szrenicę, samochód można zostawić w miejscowości Horni Misecky na wysokości 1000m n.p.m., jako i my uczyniliśmy. Co więcej, w wysokim letnim sezonie zaczynającym się w pierwszy weekend czerwcowy (czyli 3 dni po naszej wizycie), kursuje autobus, który wywozi turystów pod Vrbatovą Baudę aż na 1400m n.p.m.! A autobus ten ciągnie za sobą przyczepkę na rowery. Rewelacja! Bo będąc już na 1400m, teren jest w miarę płaski i ani górskich rowerów ani górskiej kondycji mieć nie trzeba, by pojeździć po wysokich górach. 

Ale my pieszo dziś z parkingu w Hornich Miseckach. Profil trasy wygląda niedobrze: przez pierwsze 3km mamy do pokonania aż 400m przewyższenia. Mapy mówią, że powinno nam to zająć prawie 2 godziny. Ale idzie się zaskakująco dobrze: trasa ma dość jednolite nachylenie na całej długości, podziwiamy ładne i nowe dla nas widoki, i ani się obejrzymy, jak po niecałej godzinie jesteśmy w najwyższym punkcie dzisiejszej trasy (ok. 1411m). 

 

Właśnie zakwitły sasanki alpejskie

Mijamy linię przedwojennych umocnień. Takich schronów wybudowano w Sudetach do 1938 roku ponad dziewięć tysięcy. Przydały się one Czechosłowakom, jak północna część Linii Maginota Francuzom. 

Dochodzimy Łabskiej Łąki. Płasko tu i widoki pyszne: na Łabski Szczyt, Kotły i schronisko Łabska Bouda stojące na skraju kotła Labsky Dul.

Chyba nie szliśmy tak długo, by aż pod ukraińską granicę dojść?

Oczywiście Maronik z nami w góry idzie. W końcu to wyżeł, a nie niżeł. 

A może to pies pasterski?

Źródła Łaby to najdalszy punkt wycieczki, robimy przerwę na kawę.

Po krótkim marszu druga przerwa na kawę w Łabskiej Boudzie.

Wracamy równoległym szlakiem prowadzącym krawędzią Łabskiegio Dołu.

Chcemy zobaczyć wodospad Panczawy – najwyższy wodospad w Karkonoszach. 

Wody o tej porze roku Panczawa nie niesie dużo. Licznymi kaskadami spada ona 250m w dół kotła, a najdłuższa z kaskad ma 148m.

Idziemy do Vrbatowej Boudy.

Po drodze natrafiamy na kolejne wspomnienie Mistrza Hanca. 

Dramatyczna ale i piękna to historia. W marcu 1913 roku odbywał się w tej okolicy bieg narciarski na 50km. Zawody rozpoczęły się przy dobrej pogodzie więc zawodnicy – a było ich sześciu – wystartowali w lekkich strojach. Gdy przyszło gwałtowne załamanie pogody, jeden biegacz za drugim schodził z trasy. Jedynie Bohumil Hanc nie zrezygnował – prawdopodobnie w zamieci śnieżnej nie usłyszał komunikatu sędziego o odwołaniu zawodów. W samej koszuli, bez czapki i rękawiczek biegł dopóki sił starczyło. Odnalazł go ledwo żywego inny zawodnik. Co było dalej, można przeczytać np. tutaj.

Vrbatova Bouda – to tutaj dojeżdża autobus.

Widok na główny grzbiet i stację przekaźnikową

Mimo że to południowy stok Karkonoszy, napotykamy pojedyncze łachy śniegu. Nie można nie zatrzymać się i nie ulepić ostatniego bałwana tej zimy (ten na pierwszym planie)

I jeszcze ostatniejszego

Jeśli tylko nie pociągnie nas raz jeszcze w czerwcu w wysokie Karkonosze, ten czeski bałwan pozostanie bałwanem ostatecznie żegnającym zimę 2022/2023.

Stąd szlak prowadzi niemal pięć kilometrów asfaltowymi serpentynami. Dobrze, że tędy nie wchodziliśmy.

Po prawie piętnastu kilometrach i nieco ponad trzech godzinach samego marszu jesteśmy na parkingu. Łatwiej i szybciej jednak się wchodzi na grzbiet, niż oczekiwaliśmy. Przy długim dniu można sobie pozwolić na znacznie dalszy stąd wypad – np. nad Śnieżne Kotły. A może i z rowerami tu kiedyś przyjedziemy? 

Więcej zdjęć Dorotki w Galerii – zapraszam.

Lęgi łabędzi krzykliwych

W Dolinę Baryczy na półtora dnia się wybrałem pod koniec maja. Bez większych oczekiwań co do mnogości nowych gatunków – owszem, kilku się spodziewam, ale głównym motywem wycieczki było obserwowanie ptaków w szczycie sezonu lęgowego. 

Pierwszy przystanek robię tuż za Żmigrodem na Stawie Jamnik i Rudy. Z poprzednich wizyt pamiętałem tamtejsze ptasie bogactwo i również tym razem się nie zawiodłem. I na wodzie i na wyspie widzę tysiące ptaków. 

Dominują mewy, jest nieco rybitw, dużo łabędzi i mnóstwo różnych kaczek. Widzę pojedyncze mewy czarnogłowe – to jeden z kilku nowych gatunków do listy rocznej, po które nad Barycz przyjechałem. 

Łabędzie nieme wodzą już młode.

Niespodzianką jest inny widok 

To łabędź krzykliwy z pisklęciem! To absolutna rzadkość w Polsce. Jeszcze pięćdziesiąt lat temu łabędzie krzykliwe obserwowano w Polsce wyłącznie w przelocie. Pierwszy lęg odnotowano nad Biebrzą a w kolejnych latach nad Baryczą właśnie. ale ciągle były to bardzo nieliczne przypadki – na przełomie wieków doliczono się w Polsce zaledwie kilkunastu par lęgowych. Dziś mówimy już o około trzystu parach – ciągle to bardzo niewielka liczba, ale wydaje się, że już na tyle duża, by naszpopulacja lęgowa przetrwa. Cieszy bardzo taka obserwacja! 

Przez Staw Niezgoda jadę do Rudy Sułowskiej. Dużo przed czasem dostaję pokój w hotelu. Dzięki temu mogę zrobić sobie znacznie dłuższą pieszą wycieczkę po okolicznych stawach. 

Tak przygotowany ruszam w drogę

Już na początek kolejny ciekawy widok: małe stado podgorzałek

Ich obecność w tym miejscu pod koniec maja sugeruje, że to ptaki lęgowe. Liczebność par lęgowych podgorzałki w Polsce ocenia się na zaledwie około stu.

Duże stado łabędzi krzykliwych

W większości stado to składało się z osobników młodocianych, pewnie jedno i dwuletnich. One do lęgów przystąpią dopiero w kolejnych latach.

Kilka ładnych ujęć

Na wieczorny spacer wybrałem się do Rudy Milickiej na groblę stawu Słonecznego Górnego. Najbardziej dopisały rybitwy – rzeczne, czarne i białowąse. 

Sporo udało mi się przejść i zobaczyć tego dnia. Na kolejny dzień zostawiłem sobie tylko wczesnoporanny spacer w okolicy hotelu. No i kupuję ryby z tutejszego stawu: karpie, jesiotra i amura. Niestety, kupuje się je żywe – bez dopłaty można jednak skorzystać z wiszącego w pobliżu kołka drewnianego. Co też uczyniłem. 

Niepłochliwy płochacz w kotle

Raz tylko widziałem płochacza halnego: kilka razy i długo wypatrywałem go w poprzednich latach w Śnieżnych Kotłach i tylko raz krótko go widziałem. Nawet jakieś marne zdjęcie udało się wtedy zrobić, ale spory niedosyt pozostał. 

Płochacz halny to bardzo rzadki ptak lęgowy w Polsce. Jego populację ocenia się na zaledwie kilkaset (200-800) par. Zamieszkuje wysokie góry, zwykle powyżej 1800m n.p.m., ale jest też ich stała populacja (kilka, może kilkanaście par) w Karkonoszach. Wbrew nazwie, wcale nie są płochliwe – wręcz przeciwnie: zdarza się, że przy wysokogórskich schroniskach zbliżają się do ludzi na kilka metrów. Czyli nic prostszego, jak pójść w te góry, by nie być w stanie opędzić się od tych na nachalnych płochaczy halnych. 

Płochacz ten będzie więc głównym bohaterem wpisu. Ale to nie jedyna ciekawostka dnia. W rejon Śnieżnych Kotłów postanawiamy dostać się bardzo inaczej niż zwykle: ja z Maronem zasuwamy pieszo ze Szklarskiej, Dorotka wyciągiem na Szrenicę. Obawiałem się, że czasu na ptasie obserwacje może mi nie starczyć, bo mapy mówią, że droga w górę zajmuje ponad trzy godziny. Dodając dwie godziny na zejście i po trzy kwadranse na drogę samochodem z i do domu, robi się z tego długa wycieczka. Idąc jednak na lekko i niemal na granicy moich możliwości, okazało się, że ponad trzygodzinnę trasę można przejść w mniej niż dwie godziny. Dało się, ale chyba nie będę tego powtarzać w przyszłości bez ważnej przyczyny – np. takiej jak obserwowanie płochacza halnego czy innego drozda obrożnego.

Dochodzimy do Schroniska pod Łabskim Szczytem – to znaczy, że najtrudniejszy odcinek już za nami. 

Śnieżne Kotły już blisko. Ja zmęczony, Maron chyba nie bardzo – raczej oznaki znudzenia dawał.

Idealne warunki do obserwowania przyrody: ciepło, słońce, niewielki wiatr, ludzi jeszcze niedużo. W czeluściach Kotłów wypatruję jakichkolwiek ptaków. Pierwszy pokazuje się kopciuszek. Nie o kopciuszka tu jednak chodzi, a o piękne i majestatyczne zarazem widoki.

Szybko znajduje się pierwszy płochacz. Jeszcze daleko.

Stoję dłuższą chwilę przy barierkach na krawędzi Wielkiego Śnieżnego Kotła. Z dna kotła niemal pionowym lotem w górę wznosi się na moją wysokość płochacz, przez chwilę obserwuje mnie i siada niedaleko. 

Z wrażenia nie zmieniłem ogniskowej. Po szczegółowym przyjrzeniu się mi ptak odlatuje. Już wiem, że za chwilę powinien pojawić znowu. Ten lub inny, bo widzę, że jest ich tu więcej.

Nadlatuje

i znowu siada na tej samej barierce. Tym razem jestem dobrze przygotowany: ogniskowa, przesłona i nawet tło zagrały

Czyż nie piękne zdjęcie? Oczywiście, że piękne! Jedno z moich najlepszych ptasich zdjęć wszechczasów.  To rozmyte czerwone tło to blaszany dach stacji przekaźnikowej – to nie szop pracz ani inny foto szop! 

Widok stacji przekaźnikowej z tego samego miejsca

Rzut okna stawy w głąkotła  

Płochacz na jednej z ostatnich śnieżnych łach –  nieco abstrakcyjny obraz, czyż nie?

Dzisiejsza galeria wyjątkowo składa się tylko z moich zdjęć bez wyjątku poświęconych płochaczowi halnemu – zapraszam! 

Już w trójkę wracamy tą samą drogą. Po drodze słyszę kukułkę i widzę pustułkę

Na dachu schroniska przysiadła pliszka górska. 

Ciekawa wycieczka to była. Zapraszam do Galerii na parę kolejnych zdjęć płochacza.

Podchodzenie bałwana na Równi

Już dawno tak nie było, że jedyną dostępną nam opcją dostania się na grzbiet Karkonoszy jest własnonożne nań wdrapanie się. Wyciągi w Szklarskiej i Karpaczu są tylko krzesełkowe i z tak dużym czworonogiem, jakim stał się nasz wyżełek, nie sposób się zabrać. Co innego gondola w Świeradowie… Z drugiej strony mamy dzięki temu okazję przypomnieć sobie trasy, którymi już dawno nie chodziliśmy. Tym razem wdrapujemy się z Karpacza na Równię pod Śnieżką.

Duża część trasy na grzbiet przez Samotnię i Strzechę prowadzi szerokopasmową wygodną wybrukowaną drogą. Szybko otwiera się z niej perspektywa na najwyższe pasmo 

Jeden z najładniejszych widoków w Karkonoszach

Dopiero na głównym grzbiecie spotykamy śnieg. W postaci łat lub bałwanów. Podchodzę jednego z nich. Ostrożnie, by pochopnym ruchem nie spłoszyć. One tak szybko z nadejściem lata odchodzą… 

Lepiąc go, myślałem, że to ostatni bałwan tej zimy. Myliłem się… Ale o tym w innym odcinku. 

Również piękny, acz mocno oklepany karkonoski widok. Ale co zrobić, gdy apart sam się rwie do cykania takich fotek.

Przystanek na kawę pod Domem Śląskim. Własna kawa i własne ciacho w tych okolicznościach i po niemałym już wysiłku smakują jeszcze lepiej. Wszystko to razem zwie się chwilą szczęścia.

Piękny warkocz tworzy strumień Upa po czeskiej stronie

Równią idziemy w kierunku Lucni Boudy

Nie ukrywam, że wycieczka ta miała też i ptasi cel. Chciałem po raz pierwszy w życiu zobaczyć drozda obrożnego. Rzadki to już ptak, w Polsce występuje tylko w Karkonoszach i Tatrach. Ponoć nie trudno go spotkać, jeśli tylko wiadomo gdzie, kiedy i jak go wypatrywać. Wypatrywałem, wypatrywałem aż wypatrzyłem  

Piękny widok. Wygląda jak kos, ale ma biały półksiężyc na piersi i szerszy ogon.

Liczne były też – co nie jest zaskakujące – siwerniaki i pokrzywnice. Zaskakującym natomiast było zobaczyć parę krzyżówek na torfowisku na Równi. Samiczka zachowywała się, jakby wysiadywała jaja. Nie wiem, czy na tej wysokości to możliwe… 

Piękne widoki przed i za nami

Lucni Bouda – najdalszy punkt dzisiejszej wycieczki.

Ostatni rzut migawki na Śnieżkę

Nie zahaczając już tym razem o Samotnię, schodzimy przez Strzechę do Karpacza. Całkiem sprawnie nam to poszło, już wiemy, że wdrapując się pieszo na karkonoski grzbiet (prawie) latem, mamy dość czasu by nie tylko wejść i zejść, ale i pokręcić się po okolicy. Będziemy to powtarzać. 

Po długiej przerwie ruszyła Galeria – zapraszam na zdjęcia Dorotki.

Migawki z Gdańska

Dzień rozpoczynamy krótkim rejsem tymże galeonem na Wsterplatte 

Brama kolejowa do międzywojennej polskiej eksklawy Westerplatte

Do dziś zachowane ruiny ostatniego punktu dowodzenia

Widoki z galeonu

Zachodzimy do Muzeum Drugiej Wojny Światowej. Oprócz galerii malarstwa, muzea rzadko mnie przyciągają mnie, a o tematyce drugowojennej jeszcze rzadziej. Jednak dużo ciekawych opinii słyszałem o tym młodziutki ciągle muzeum, więc  wchodzę z zainteresowaniem. 

Zaintresowanie moje podtrzymuje mnogość form prezentowania wydarzeń związanych z wybuchem wojny, jej przebiegiem i skutkami oraz umiejętne przeprowadzanie widza od ogółu do szczegółu i z powrotem.

Chcący zatrzymać się przy każdym eksponacie i odsłuchać pełny komentarz, mogą spędzić w muzeum cały dzień. Zdecydowanie polecam wizytę.  

Wieczorny Gdańsk już bez komentarza

Jeszcze tylko całonocna podróż pociągiem i jestem w domu.

Beka po raz drugi

Na koniec wczesnomajowej podróży na Pomorze została Beka, czyli rezerwat przyrody u ujścia Redy do Zatoki Puckiej. A że zaległości blogowe urosły, relacja będzie krótka, głównie fotograficzna.

Para kukułek obserwowana z wieży widokowej 

Spodziewana mnogość ptactwa – liczona i w osobnikach i po gatunkach

Dla siewkowych to głównie przyjechałem. Tu łęczak żerujący w słonych płytkich wodach

Obserwacjom nie sprzyjał silny wiatr, bo trudno się lunetą w takich warunkach operuje. Ale to, co mi przeszkadzało, dla wielu ludzi jest celem wycieczki na wody Zatoki Puckiej. 

Widok nieoczywisty. Szkoda, że zdjęcie słabo technicznie wyszło

Pod koniec dnia ostatni już spacer Mewią Łachą. Krwawodziób w towarzystwie biegusów zmiennych

Chronione gniazdo sieweczki obrożnej

Zauważyłem inną sieweczkę obrożną prawdopodobnie również siedzącą na gnieździe, ale jeszcze nie chronionym.

Zgłosiłem to moje znalezisko najbliższej strażniczce z Kulingu – zgłoszenie zostało przyjęte i już wkrótce patrol wybrał się w to miejsce. 

Ostatnie zdjęcie na koniec dnia i całej wyprawy: pozujący ohar.

Mimo niesprzyjających na wybrzeżu warunków atmosferycznych, dodałem do swej rocznej  listy prawie dwadzieścia nowych gatunków i kończę ten tydzień z dwustu sześcioma gatunkami. Przede mną jeszcze cała niedziela w Gdańsku i okolicach, ale już bez ptasich kontekstów.

Na wschodniej Mewiej Łasze o wschodzie

Po wczorajszej wizycie na wschodniej części Mewiej Łachy pozostał niedosyt. Na dziś od śniadania do wieczora mam inny plan. Co robić? Wybrać się na Mewią Łachę przed wschodem słońca.  A wstaje ono koło piątej rano, czyli jasno jest już pewni o czwartej. Niepewny, czy się zbiorę tak wcześnie, nastawiam wieczorem budzik na parę minut przed czwartą. Ale w nocy wyłączyłem go i wstałem na kwadrans czwarta. Śniadań tak wcześnie nie dają, prom nie kursuje, co tylko przyspieszyło sprawę. Objazdem byłem w Mikoszewie, tam gdzie i wczoraj zacząłem wycieczkę, już przed pół do piątej. Tym razem nie rozglądałem się za bardzo w drodze do ujścia. No może z jednym małym przystankiem na takie zdjęcie

I drugim na takie dwa ujęcia

Mimo że stałem kilka metrów od niego, bóbr nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności. Miło spotkać kogoś tak wcześnie.

Pierwsze zdjęcie już pełnego morza tuż po piątej rano

Na kierownicy tym razem jeszcze mniej tłoczno i żadnych ciekawych gatunków.

Pokręce się z godzinę, pofotografuję widoki i dam ptakom szanse na pojawienie się.

Słońce kolejne parę stopni wyżej

Brodźce piskliwe. Chyba najczęściej widziane przeze mnie siewkowe w tych dniach

Ptasia pustka, ale za to kolorystyka ładna

Lodówek tu się nie spodziewałem. Napatrzyłem się na setki tych ptaków zimą na Helu i jakoś mniej cieszą. 

Rybitwa wielkodzioba w innym świetle 

Kormorany jako punkt koncentracji uwagi w monotonnym pisakowo-złotym krajobrazie

Trochę ptactwa jednak było: parę gatunków mew, rybitw, brodźców i biegusów. Ale chyba tylko mewę siodłatą dopisałem tego poranka do rocznej listy. 

Para oharów na zakończenie – samiec z wyraźniejszą naroślą na nosie, samica z białawą plamą w tym miejscu.

Szybki powrót i na ósmą – jak zwykle pierwszy – jestem na śniadaniu.  

Ostrygojad

Wśród ponad trzydziestu brakujących na mojej tegorocznej liście gatunków ptaków, które można spotkać u Ujścia Wisły w początkach maja, było kilka bardzo rzadkich. Na tyle rzadkich, że na ich spotkanie nie liczyłem. Ale i tak mocno wypatrywałem. Na przykład szablodzioba, płatkonoga czy ostrygojada. Dzisiejsza wycieczka wschodnim brzegiem Przekopu Wisły miała mnie doprowadzić do miejsc, gdzie takie rzadkości są od czasu do czasu obserwowane. 

Dzięki wcześniejszemu śniadaniu melduję się na prom Świbno-Mikoszewo już o 8:30 rano. Samochód zostaje w Świbnie, ja przeprawiam się na piechotę. A że wyglądam na osobę wybierającą się na ptaki, mam darmowy przelot w obie strony.

Przede mną niedługa trasa, około trzech kilometrów w jedną stronę, ale spieszyć się nie będę. O ile warunki pogodowe pozwolą, będzie to ponadpółdniowa wycieczka.

Podobnie jak wczoraj, ptasi ruch wzdłuż Wisły jest niewielki. Największą atrakcją jest kilkukrotnie mijające mnie stado brodźców piskliwych. Trudnych do sfotografowania, bo pojawiały się znienacka i szybko znikały. 

Już wzdłuż Wisły wiało, ale gdy po niemal godzinie docieram do jej ujścia, wieje okrutnie. Trudno będzie rozstawić lunetę, znowu będę musiał polegać głównie na lornetce i zoomie. Na szczęście najciekawsze dziś gatunki nie będą daleko: na niedostępnej dla ludzi, ale blisko położonej betonowej kierownicy wschodniej. Gdy się pojawiam, siedzi na niej mieszane stado nurogęsi i oharów. Na pierwszy rzut oka dość do siebie podobnych.  

Widok na również dla ludzi niedostępną łachę. 

Siedzą na niej ostatnie gęsi białoczelne, które, zdaje się, powinny być już na północy. Łacha ta to twór morza i wiatru. Dziś jeszcze oddzielona od lądu, ale jej wydłużanie się w kierunku wschodnim nieuchronnie doprowadzi pewnego dnia do połączenia się z lądem. A woda zamknięta dokoła piaskiem utworzy słone jezioro. Dziś to atrakcyjne, bo bezpieczne miejsce dla ptaków, wolne od czworonożnych drapieżników. Na łasze i przy jej brzegu widzę kilka gatunków kaczek, kilka ptaków siewkowych, mewy i rybitwy kilku gatunków. Dodaję kilka z nich do tegorocznej listy i wracam do kierownicy.

Sytuacja się zmieniła

Zniknęły ohary, zostały nurogęsi i pojawiły się inne gatunki, których po pierwszym rzucie oka nie rozpoznaję. Początkowo koncentruję się na rybitwach, bo sądząc po wielości, musi ich tam być kilka  gatunków. Rozpoznaję rzeczną – ona i na nasze Pogórze Izerskie zalatuje. Ale jest też i maleńka rybitwa czarna – to już rzadkość.

A kolejny gatunek to już nie rybitwa. Mimo że widzę go pierwszy raz w życiu, to wiem, że jest tam również jeden ostrygojad! To ten pojedynczy ptak z pomarańczowym dziobem.

To bardzo rzadki w Polsce ptak. Nieco częściej spotykany tylko w przelotach wiosną i jesienią, ale lęgowych par jest u nas tylko około dwudziestu, trzydziestu. W tym jedna u ujścia Wisły właśnie. 

Po takiej obserwacji mogę kończyć nie tylko dzień, ale i całą wycieczkę.

Wracam promem o czternastej.

Po obiedzie a przed wieczorem jest jeszcze czas na objazd okolicy.

Pierwszy tegoroczny trzmielojad

Pliszki żółte i siwe na polu

Samiec błotniaka stawowego w ładnej kontrastowej scenerii

I jeszcze raz brodziec piskliwy. Tym razem pozujący do zdjęć.

Koniec drugiego pełnego dnia. Jutro też będzie ciekawie.

Lęgi sieweczek obrożnych

Pierwszy pełny dzień na Wyspie Sobieszewskiej. Do śniadania spacer po okolicy, od śniadania do późnego obiadu piesza wyprawa po zachodniej części Mewiej Łachy, plan na wieczór wykluje się sam w ciągu dnia. 

Od świtu jest bardzo głośno. Zanim się dobrze obudzę, przez otwarte okno pokoju słyszę kilkanaście gatunków ptaków. Czyli więcej niż zimą widzę koło domu przez cały dzień.

Wyprawę zaczynam w przystani promu w Świbnie. Dziś się nie przeprawiam, zostaję po zachodniej stronie Przekopu Wisły. 

Idę na ciężko, czyli w pełnym rynsztunku

Mimo słońca, jet zimno. Temperatury w cieniu 4-5st C, ale wieje zimny wiatr – temperatura odczuwalna niewiele powyżej zera. A im bliżej morza będę, tym mocniejszy i zimniejszy będzie wiatr. Ja się na to przygotowałem, ale nie wiem, czy warunki te nie zniechęcą ptaków – szkoda by było.

To wieś Mikoszewo po drugiej stronie Wisły tak się w słońcu błyszczy  

Idę w kierunku ujścia rzeki, trzymając się jak najbliżej linii brzegowej. Jesienią zeszłego roku kilka różnych ptaków siewkowych tu spotkaliśmy. 

Te duże budki są dla nurogęsi i gągołów.  Choć to ptactwo wodne, jaja wysiadują w lesie w dziuplach dzięciołów czarnych.

A to budka z wydłużonym korytarzem wejściowym. Lęg w takiej budowli jest dużo bardziej bezpieczny, bo ani długi dziób ani długa łapa drapieżnika nie sięgną gniazda.

Dziwny widok w maju

To kalina koralowa pełna świeżo wyglądających owoców. Czyli ani dużych mrozów, ani głodnych ptaków od poprzedniej jesieni tu nie było.

Od strony Wisły niczego szczególnego nie widzę, w lesie jednak więcej się dzieje. Np. śpiewa piegża.

U nasady zachodniej kierownicy kończy się ścieżka wzdłuż Wisły. Ptaki mogą tu spokojnie posiedzieć. Wśród nich ohar z małymi oharzątkami. 

Dużo czasu spędzam na wieży widokowej na granicy rezerwatu Mewia Łacha. Jest czas na rozstawienie statywu z lunetą. Innych ludzi niewielu, prawie żadnych turystów, większość spotkanych osób to mniej lub bardziej zaawansowani obserwatorzy przyrody. Czasem ja zagaduję, czasem inni. Daję popatrzeć przez lornetkę lub lunetę. Warunki do obserwacji jednak słabe – porywisty wiatr bardzo utrudnia pracę lunetą, zdjęcia teleobiektywem na maksymalnej ogniskowej wykluczone. Uprzedzając fakty: jeszcze nigdy z tak długiego dnia nie miałem tak mało zdjęć.   

U ujścia Wisły, kilkaset metrów w głąb morza, utworzyła się spora piaszczysta łacha. Jej całą powierzchnię zajęły foki szare od niedawna poprawnie zwane szarytkami morskimi.

Jutro też tu będę i zarówno po fokach, jak i samej łasze, już śladu nie będzie – silny północny wiatr wtłaczając wody Bałtyku do Wisły, podniesie jej poziom tak, że łachy zostaną zalane. I rejsów na foki uruchomionych na czas majówki też nie będzie.

Plażowa część Mewiej Łachy. W końcu są sieweczki obrożne.

Zaczęło się od jednej, ale w ciągu dnia widziałem ich pewnie kilkanaście. Mimo że populacja lęgowa nad Bałtykiem jeszcze parę lat temu liczyła ok. 200 par i spadała, wydaje się, że działania ochronne gatunku podejmowane przez Kuling przynoszą pozytywne rezultaty. Jedną z ostatnich inicjatyw jest odnajdywanie i ochrona gniazd przed rabowaniem przez drapieżniki dwunożne, czteronożne i skrzydlate. Nad każdym znalezionym gniazdem ustawiany jest druciany kosz z oczkiem odpowiednio dużym, by sieweczka mogła swobodnie wejść i odpowiednio małym, by lisy czy mewy nie sięgnęły jaj.  

A na każdą taką klatkę z wysiadującą jaja sieweczką spogląda jeszcze kamera. Jeśli już coś się stanie niedobrego z lęgiem, wiadomo będzie, jak to się stało, co umożliwi budowę lepszych zabezpieczeń w kolejnym roku. Np. w tym roku zaczęto głębiej zakopywać klatkę, bo czasem lisom udało się podkopać. Sporo opowiedziały mi o tym strażniczki pilnujące ochotniczo rezerwatu i była to najcenniejsza nauka tego dnia.

A w kategorii zdjęcie dnia wygrała rybitwa wielkodzioba. 

Z wiadomego powodu przedstawionego na powyższej fotografii zwana także marchewą.

Powrót przez las. A gdzie drwa rąbią, tam wiewióry lecą

Pół dnia tylko zajęła mi ta wycieczka – mniej niż planowałem, bo pogoda nie dała szans mi i ptakom. Po również wcześniejszym obiedzie był za to jeszcze czas na wycieczki po bliższej i dalszej okolicy. Widziałem jeszcze biegusa małego, stadko biegusów zmiennych, mewę małą, rybitwę białoczelną, wybierające się za morze stado pliszek żółtym thunbergi, słyszałem zaganiacza i muchołówkę małą. Sporo jak na jeden nieudany pogodowo dzień.

Wyjeżdżając z domu wczoraj rano miałem na liczniki 185 gatunków ptaków na tegorocznej liście. Nie liczę na bieżąco, ale po dzisiejszym dniu jestem już blisko dwusetnego ptaka! Jaki gatunek nim będzie?