Autor: admin

Alpinki na początek

Kilka dni w pierwszej połowie września w okolicach Ujścia Wisły znowu ptaszyłem. To ulubiony mój ptasi obszar – obfituje w ptaki siewkowe (w tym rzadkie szlamniki, szablodzioby, płatkonogi), zdarza się zobaczyć ptaki morskie (alki, nurzyki, wydrzyki), a pobliska Mierzeja Wiślana jest chyba najlepszym miejscem do obserwacji wielu gatunków migrujących ptaków, w tym przede wszystkim drapoli (np. błotniaki stepowe, orliki, kobczyki). I wszystko to w promieniu 25km, jeśli za bazę przyjmie się Stegnę. Ja akurat wolę Sobieszewo – i tam też już po raz trzeci na kilka noclegów zajechałem.

Po nocnej podróży pociągiem własne domowe śniadanie z nie własną kawą na nowo otwartym po remoncie Dworcu Głównym w Gdańsku. 

Dzięki uprzejmości wypożyczalni samochodów nie musiałem całego ranka czekać na podstawienie auta. Przed 8 byłem już w drodze na Wyspę Sobieszewską. W hotelu już takiego szczęścia nie miałem – pokój udostępniono mi dopiero przed 16. Z biegu zatem minąłem Sobieszewo,  zajechałem do Świbna, przebrałem się przy samochodzie, objuczyłem sprzętem i ruszyłem pieszo Przekopem Wisły na Zachodnią Mewią Łachę.

Idąc wzdłuż ostatnich kilku kilometrów biegu Wisły, nie spodziewałem się zbyt wielu gatunków. Choć rok temu to tu właśnie zobaczyłem pierwszego w życiu biegusa rdzawego. Był to jednak wyjątek. Regułą jest natomiast spotkanie tam biegusów zmiennych – jakby na mnie czekały.

Co dziwne, w tym miejscu biegusy są bardzo płochliwe – nie dały się podejść bliżej niż na 5 metrów. Dlatego częściej widziałem je w locie. Zdjęcia co prawda technicznie nie wyszły, ale to rozmycie i prześwietlenie też mają swój urok.

Nie mogłem nie zajrzeć na mały staw z niewielką platformą widokową. Na wodzie był tylko jeden łabędź niemy, ale sporo działo się w szuwarach. Rozpoznałem głos kliku remizów, a trzcinniczek – pewnie ostatni w tym roku – dał się nawet sfotografować.

Choć na mewy i rybitwy nie polowałem tym razem, spodziewałem się po kilka ich gatunków zobaczyć nad rzeką. A były tylko pojedyncze mewy srebrzyste, siwe, śmieszki oraz rybitwa rzeczna i jedna czarna.

Tuż za miejscem, gdzie Wisła oddaje swe wody Bałtykowi, tworzą się piaszczyste łachy. Czasem duże, czasem małe, czasem w ogóle ich nie ma. Gdy są, ich  cała powierzchnia zajmowana jest przez ptaki albo foki. Bardziej widowiskowe są foki – to do nich pływają kutry z turystami ze Świbna. Tym razem łacha była nieduża i zajęta przez kormorany i kilka mew. 

Dochodzę do rezerwatu Mewia Łacha, na granicy którego stoi wieża obserwacyjna. 

Dużo sobie obiecuję wchodząc na nią, ale – jak zawsze do tej pory – szczęścia nie mam: widoki piękne, ptaków w zasięgu oka i lornetki niewiele. Oglądanie ptaków zastępuje rozmawianie o nich – na wieżę wchodzą głównie wczasowicze, ale czasem i ptasiarze, z którymi nie sposób nie zamienić paru słów choćby o wspólnym hobby: co, kto i gdzie dzisiaj widział, jaki masz sprzęt, a jakie gatunki macie w tych Górach Izerskich… Na to ostatnie pytanie mam zawsze dobrą odpowiedź: orzechówki. To rzadki w skali Polski ptak krukowaty, który akurat w lesie powyżej naszej wsi gniazduje i widuję go – zwłaszcza późnym latem i jesienią, gdy żołędzie i orzechy dojrzeją – po kilka razy dziennie.  

Jedyne zdjęcie zrobione z wieży, które zasłużyło sobie na zachowanie

Idąc teraz plażą, ponownie spotykam biegusy zmienne.

W kilku mniejszych i większych stadach na krótkim odcinku plaży zliczam ich ponad 40. A co ciekawe, były całkiem niepłochliwe. Niemal ignorowały mnie. Jeśli tylko podchodziłem powoli i rozkładałem sprzęt bez gwałtownych ruchów, po paru minutach podchodziły mi pod same nogi.  

Potocznie zwane alpinkami – od łacińskiej nazwy Calidris alpina – są jednymi z najpowszechniejszych naszych ptaków siewkowych. Będę ich w najbliższych dniach widział dużo, po kilkadziesiąt naraz, więc siłą rzeczy spowszednieją. Niech więc dziś mają w tym wpisie swoje pięć minut – oto kolejne dwa zdjęcia biegusów zmiennych. 

Wracam do samochodu, przed 16 podjeżdżam do hotelu, zajmuję pokój i idę do najbliższego baru na rybę i piwo. Przede mną jeszcze tylko dwie godziny jasnego dnia – będzie więc spacer pobliską plażą na kolejne ptaszory i zachód słońca. Czy ptaki będą, czy nie, czy słońce zajdzie, czy nie, opowiem w następnym odcinku.

Smedava-Orle-Hejnice: “Muzyczne Radio [znowu z nami] na szlaku”

“Cała redakcja “Muzycznego Radia na szlaku” w osobie Arka z rowerem dała się ponownie zaprosić na wycieczkę: samochodem samotrzeć wybraliśmy się się do Smedavy.

Niby jest plan, sam go opracowałem, ale wiary w plan nie ma. Jak to w poniedziałek rano. tylko początek jest oczywisty: ze Smedavy Promenadą pojedziemy do Jizerki. A potem się zobaczy.

Kawałkiem Promenady już jechaliśmy parę dni temu – to bardzo długa prawie płaska prosta droga, częściowo asfaltowa, częściowo betonowa, łącząca nic z niczym.

Mimo że łatwa, dostatecznie dobrze pozwala oszacować nasze dzisiejsze możliwości i nastroje. A te nastroje okazują się być bardziej turystyczno-krajoznawcze niż sportowe. Przy jednym głosie za, jednym przeciw i jednym wstrzymującym się rezygnujemy ze zjazdu z Jizerki do Korenova i ponownego wdrapywania się do Jizerki biegiem Izery na rzecz pokręcenia się po okolicy Jizerki i Orla. Z pewnością kiedyś do Korenova jeszcze zjedziemy, bo to też ciekawa acz wymagająca trasa. 

Zachęceni głosem “Muzycznego Radia na szlaku” wchodzimy na Bukovec. Rowery trzeba zostawić u podnóża góry i ostatnie pięćset metrów pokonać pieszo.   

Głupio przyznać, mimo że w tej okolicy byliśmy wielokrotnie, to na szczycie Bukovca jeszcze nie byliśmy. A to znaczna góra – ponad tysiąc metrów nad poziomem pomorza z pięknymi widokami w kierunku Jizerki. 

Słupek na szczycie milczy, ale wiemy, że oznacza 1005m n.p.m.

Widok w innych kierunkach niż na Jizerkę zasłaniają drzewa. Karkonoszy na południowym zachodzie w ogóle nie widać. Dobrze to, czy źle…?

Bez zaglądania do Jizerki jedziemy w kierunku mostu granicznego na Izerze.  Początkowo droga jest bardzo dobra, zachęcająca do nieco szybszej jazdy. Ze zdziwieniem patrzymy na znak  “Rowerzysto, zejdź z roweru”.  Po chwili już wiemy o co chodzi – w poprzek drogi poprowadzone są dość nietypowe odwodnienia: wykonane z kamienia i szerokie, jakby  rzeka miała nimi płynąć. Bardzo niebezpieczna pułapka na rowerzystów. Jedną niefortunną historię, która na takiej przeszkodzie się wydarzyła, znamy z relacji z pierwszej ręki. Z rowerów nie zsiadamy, ale kolejne przeszkody pokonujemy ostrożnie.

Rowerowe “Muzyczne radio na szlaku” na moście nad Izerą

Warto zatrzymać się na moście dla widoków rzeki.

Nieco powyżej mostu zatrzymujemy się nad rzeką raz jeszcze w ładnym i odludnym miejscu. Pięknie tu

Szybko docieramy do Orla i robimy tam tylko krótką przerwę, bo to i nie pora i ruch zbyt duży. Na południe jesteśmy z powrotem w Jizerce.  Lunch pod Piramidą, czyli w miejscu dawnej huty szkła – po naleśnikach z jagodami i knedlikach z jagodami, które jedliśmy poprzednio, tym razem równie pyszne racuchy z jagodami. 

Wydawało się, że przed nami już tylko krótki odcinek powrotny do Smedavy. Ale padła propozycja nie do odrzucenia – dwa rowery zjeżdżają szosą do Hejnic, trzeci rower i kierowca gonią nas autem. To długi dziesięciokilometrowy zjazd z kilkoma serpentynami z różnicą wysokości ponad 500m. Ale nachylenie w sam raz – na prostych odcinkach można jechać bez hamulców osiągając 50km/h. Tylko na zakrętach trzeba dobrze wyhamować.  Droga z parkingu w Smedavie pod kościół w Hejnicach zajął nam tylko 25min. 

Bardzo ciekawa krajoznawczo i relaksacyjna wycieczka. Było sporo rowerowania, trochę prowadzenia rowerów w rejonie Izery i jedna piesza wspinaczka na Bukovec. 

Jizerka na kole

Zaledwie dwa dni po pieszej wycieczce na trasie Smedava-Jizerka-Smedava jesteśmy tam ponownie, ale tym razem na kole czyli z rowerami. Po czesku kolo znaczy rower, co chyba nieco lepiej opisuje ten pojazd. Samochód zostawiamy – jak poprzednio – w Smedavie, po drodze planujemy zawitać – jak  poprzednio – do Jizerki, ale trasa już zupełnie inna. Możliwości rowerowych w tej okolicy jest wiele, ale biorąc pod uwagę przewyższenia,  decydujemy się na trasę nieco ponad trzydziestokilometrową z długimi zjazdami i z tylko paroma ostrzejszymi ale względnie krótkimi podjazdami. Damy radę!

Od planu sytuacyjnego zacznę:

Trasy rowerowe w tej okolicy prowadzą głównie drogami asfaltowymi. To spora zmiana w stosunku do głównie gruntowych dróg po polskiej stronie. Nie dla rowerów są one oczywiście zrobione, a jako drogi dojazdowe do rozproszonych, często już wyludnionych, osad. Ułatwienie i duży komfort dla rowerzystów. 

Startujemy ze Smedavy na wysokości 847m. Pierwszy odcinek wiedzie lekko wznoszącym się trawersem Jizery (1122m) – po pół godzinie i przejechaniu prawie 6km jesteśmy Pod Kneipą na wysokości ok. 990m.  Czyli jednak trochę pod górę było!

W Knajpie Pod Kneipą byliśmy już raz pieszo poprzedniej jesieni, teraz jesteśmy z rowerami i pewnie wrócimy tu raz jeszcze zimą na biegówkach. Potem hulajnogi, wrotki i deskorolki.

Betonowy fragment trasy. Tu zaczyna się pięciokilometrowy zjazd. Najpierw łagodny, czasem  nawet podpedałować trzeba było, a potem asfaltem już ostro w dół na wszystkich hamulcach

Pod koniec tego zjazdu osiągam 52.2km/godz. Jest pęd i wiatr we włosach!

Skoro się zjeżdżało, to będzie się i wjeżdżać. Przed nami pierwsza ciężka próba: na odcinku 2,5km pokonujemy 175m w pionie. Średnie przewyższenie może nie powala, ale w swym maksimum było to nawet 13%. Dla porównania: średnie przewyższenie na czterokilometrowej drodze koło Orlinka w Karpaczu, którą prowadzi najtrudniejszy etap Tour de Pologne, wynosi 10%.

Nasze męczarnie kończą się – przynajmniej na jakiś czas – w opuszczonej osadzie Mariánskohorské Boudy. 

Dwa krzyże napotkane w okolicy osady – wtedy jeszcze nie wiemy z czym one się wiążą

Ten  pierwszy upamiętnia tragiczne wydarzenie, o którym za chwilę. Ten drugi, nazywa się “U plechovego panaboha”, czyli Pod blaszanym Panem Bogiem – jeden z niewielu krzyży, który upamiętnia nie tragedię, lecz był wyznaniem wiary mieszkańców osady.

Wkrótce docieramy do Kromerovej Boudy. 

Protržená přehrada, czyli przerwana zapora. Teraz dopiero się orientujemy, w jak szczególnym miejscu jesteśmy. To tutaj w 1916r. pod naporem wody Białej Desny i na skutek błędów konstrukcyjnych pękła tama, a powstała fala zniszczyła wszystko na swej drodze włącznie z górną częścią wsi Desna. Życie straciło ponad 60 osób a konstruktor, po zapoznaniu się z raportem opisującym przyczyny tragedii, popełnił samobójstwo. Polecam zapoznanie się z szerszym opisem wydarzeń, np. tutaj (koniecznie łącznie z filmem!) lub tutaj

Miejsce dramatu dzisiaj

Zmieniając klimat… Przykład czeskiego pragmatyzmu – samoobsługowy dystrybutor z napojami zimnymi, w tym i wyskokowymi.

I znów ostro pod górę – jedyny szutrowy fragment trasy. Ciężko było. Ale to już tylko 6km do Jizerki.

Relaksacyjny ostatni odcinek do Jizerki prowadzi Promenadą. Jest to betonowa kilkukilometrowa droga, prosta jak strzała, wiodąca z okolic Smedavy w okolice Jizerki.

W południe po przejechaniu prawie 30km byliśmy już w Jizerce. Zamiast kawy i ciasta tym razem był prawie obiad – pyszne i dla oka i podniebienia knedle jagodowe na jednym talerzu i równie pyszny smażony ser z sosem tzatztiki na drugim. Wszystko popite nealko, czyli bezalkoholowym piwem.  Coraz lepsze te nealko robią. 

W spacerowym tempie wracamy najkrótszą drogą do Smedavy. Wyszło mi 36km i ok. 4 godzin czystej jazdy. Pogoda dopisała. 

Od Smedavy do Jizerki

Mimo że to tylko 35km od domu, do Smedavy wybraliśmy się dopiero drugo raz. Podczas pierwszej jesiennej tu wizyty połączonej z wejściem na Jizerę (1122m), spodobała nam się nie tylko czeska część naszych gór, ale przede wszystkim rozmaitość tras i możliwych form aktywnego wypoczynku.

Tym razem idziemy na wschód od Smedavy w stronę Jizerki – siostrzanej osady “naszej” nieistniejącej Wielkiej Izery. Do Jizerki prowadzą tylko dwie drogi – prosta łatwa rowerowa trasa i dwa razy dłuższy, nieco trudniejszy szlak pieszy. Tym razem wybieramy ten krótszy wariant – chcemy dojść do Jizerki i tam zdecydować co do ewentualnych innych opcji wydłużenia drogi.

Dominują długie proste z niewielkimi przewyższeniami. Jest późny ranek: słońce od góry już grzeje, asfalt od dołu jeszcze chłodny. 

W miejscu rozejścia się dróg rowerowych stoi kiosk Promenada – teraz pusto, ale w drodze powrotnej będzie tu już sporo ludzi, głównie rowerzystów.

Bo i infrastruktura rowerowa w postaci małego samoobsługowego warsztatu jest na miejscu

W połowie trasy przecinamy rzekę Jizerkę, prawy dopływ granicznej Izery. Maron zwłaszcza miał sporo frajdy z chlapania się w płytkiej krystalicznie czystej wodzie.  

Szybko docieramy do Jizerki. Najpierw widać dominujący nad okolicą Bukowiec (1005m), a potem i zabudowania wsi.

Pojedyncze domy i rozproszona zabudowa pomagają sobie wyobrazić, jak wyglądała kiedyś Wielka Izera po naszej stronie granicy.

Lunch na słodko w Pańskim Domu: naleśniki z jagodami i knedle jagodowe. Oba dania pyszne, choć nie tak słynne jak naleśnik z jagodami serwowany w Chatce Górzystów.

Mimo wakacji, tłumów nie ma. Ładnie tu i spokojnie – spodobało nam się to miesjce.

Po obejściu całej wsi decydujemy się wracać do Smedavy niemal tą samą drogą. Jedynie pierwszy kilometr idziemy ścieżką wzdłuż Jizerki i jej mniejszego dopływu Szafirowego Potoku. Głównie z tego ostatniego dawnymi laty Walonowie wydobywali cenne kamienie, w tym i szafiry. 

Dla zachowania izerskich łąk i torfowisk zatrudnia się tu szkockie bydło wyżynne

Wycieczka krótka, ale sympatyczna. Wrócimy tu za parę dni z rowerami na dłuższe trasy.

W letnim ogrodzie

Im bliżej środka lata, tym więcej roślin w ogrodzie kwitnie i tym więcej owadów one przyciągają. Bawiąc się w łapanie motyli, trzmieli i innych owadów obiektywem, przypomniałem sobie przy okazji ich systematykę, z którą już kiedyś byłem przecież nieco zapoznany. A że wiele zdjęć ładnie wyszło, tym bardziej zachęcam do lektury.

Dobrze znany bielinek kapustnik. Jego larwy sieją spustoszenie w ogrodzie warzywnym; w ogrodzie kwietnym żadnych szkód nie zanotowałem.

Zauważyłem dziś wiele tzw. ciem. Tak zwanych, bo podział motyli na dzienne i nocne, na motyle i ćmy etc. jest potoczny i nijak się ma do klasyfikacji naukowej. Taką błyszczkę jarzynówkę nazwalibyśmy ćmą, bo jest szarawa i owłosiona, a pomimo tego, że aktywna jest za dnia. Przypuszczam, że to ona i jej larwy odpowiadają za zjadanie liści niektórych roślin ozdobnych

Grządka z dzielżanami i gailardiami – oba gatunki wystepują w różnych odmianach a wszystkie łatwe w uprawie: rosną u nas bujnie na słonecznym ale suchym i mało żyznym skrawku ziemi.

Czerwończyk dukacik – i z nazwy i z wyglądu, zwłaszcza samiec, to bardzo szlachetny motyl.

Inny z czerwończyków – płomieniec. Złapany nie w ogrodzie a na pobliskiej łące. I tylko komórką.

Samosiejkowa dziewanna. Już nie pamiętam, jak jej przodek do naszego ogrodu zawitał, ale populacja się ciągle rozrasta. Nowe rośliny pojawiają się w niespodziewanych miejscach i czasem zdarza mi się usunąć jedną czy drugą – większość jednak akceptuję. Przy kwiatach dziewanny żadnych owadów jednak nie widziałem. Zbieram jej płatki na syrop.  

Fruczak gołąbek, czyli koliber wśród motyli. Ciągle w ruchu, tankuje w locie za pomocą długiej trąbki. Stąd zdjęcia niezbyt udane

Jeżowisko, czyli grządka, na której dominują jeżówki różnych odmian. Bardzo piękne, łatwe w uprawie kwiaty. I przyciągają motyle.

Największy dziś problem z oznaczeniem gatunku miałem z licznymi karłątkami. Kiedyś wszystkie je oznaczyłem jako karłątek kniejnik, ale dziś przyglądając się szczegółowo wzorkom, kolorom i detalom uznałem, że mam do czynienia z dwoma innymi gatunkami: pospolitym karłątkiem ryską (trzecie zdjęcie) i rzadkim karłątkiem akteonem (na pierwszym i drugim zdjęciu). Oznaczenia pewien jednak nie jestem, zaraportowałem te obserwacje, gdzie trzeba i czekam na odpowiedź.  

Kraśnik pięcioplamek – taka kolorystyka w świecie zwierząt zwykle znacza komunikat “Uwaga, jestem trujący!”

Bliski krewny – kraśnik sześcioplamek, jeśli dobrze plamki policzyłem.

Jeden z niemotyli – chrząszcz kruszczyca złotawka w wersji z lakierem zielony metalik.

Czy ktokolwiek wcześniej słyszał o owadzie łanocha pobrzęcz? W dobrym humorze był ten, kto nazwę temu chrząszczowi nadał. Gatunek stosunkowo nowy w Polsce – na tyle nowy, że polska Wiki jeszcze go nie ma. I ponoć sporym szkodnikiem zbóż jest.

Liliowce doczekały się swojego osobnego stanowiska i dobrze im tam. Pewnie będziemy poszerzać ich grządkę w kolejnych latach i dosadzać inne odmiany.

Latolistek cytrynek – nazwa mówi wszystko: spotykany latem, skrzydła ma w formie liścia i jest cytrynowy.

Poletko lawendy – to na nim i na jeżowisku było dziś najwięcej owadów.

Kolejny klejnocik wśród motyli – modraszek ikar. Samiec z modrym wierzchem skrzydeł i samiczka z brązowym.

Przeplatka atalia – tylko jeden motyl i tylko raz udało mi się go przyłapać w pozycji siedzącej.

Przestrojnik jurtina

i jego bliski krewny, dużo liczniejszy, przestrojnik trawnik

Jeżówki na swoim jeżowisku stopniowo podbijane są przez bardziej inwazyjne pysznogłówki. Jedne i drugie pyszne, więc pewnie będę robił i jednym i drugim więcej miejsca w kolejnych latach. 

Widzę rusałki coraz większej liczby gatunków: pawik, pokrzywnik, osetnik i  kratkowiec. Często pozują z zamkniętymi skrzydłami.

Aktualizacja z końca lipca: kwitnie jeszcze więcej kwiatów jeżówki purpurowej i ruszyły budleje – pojawiły się kolejne rusałki admirał i ceik.

I jeszcze polowiec szachownica.  Też z rodziny rusałkowatych, choć bez słowa rusałka w nazwie gatunkowej.

Trzmiele na koniec: kamiennik na ogóreczniku

Trzmiel ziemny na tawlinie i pysznogłówce

Trzmiel rudy na jeżówce purpurowej

I jeszcze w końcu lipca przyłapany tylko komórką trzmiel łąkowy

Latem ptasio nieco nudno się zrobiło, więc sobie odskoczyłem na moment do owadziego świata. 

Z Muzycznym Radiem na szlaku

“Z Muzycznym Radiem na szlaku” to tytuł audycji nadawanej w regionalnej stacji “Muzyczne Radio”. Audycję co tydzień w sobotę o 8:30 rano prowadzi Arek Włodarski, zabierając słuchaczy na wirtualne wycieczki po naszej części Sudetów i Pogórza Sudeckiego. A kto nie może słuchać na żywo, może sobie odtworzyć archiwalne audycje ze strony nadawcy. Polecam, bo to niewyczerpana skarbnica wiedzy o regionie i inspiracja do wycieczek.

Tym razem to my zabraliśmy “Muzyczne Radio na szlaku” w osobie Arka na wycieczkę: samochodem z trzema rowerami jedziemy w czeskie Karkonosze do miejscowości Horni Misecky.

Pieszo już tam byliśmy, ale zamarzyło nam się wybrać w najwyższe partie Gór Olbrzymich rowerami, bo – tak się nam wydawało – łatwych tras rowerowych na dużych wysokościach jest tam dużo. Wyczytałem również, że z Horni Misecky (ok. 1000m n.p.m.), gdzie zostawia się samochód, w sezonie letnim jeżdżą cyklobusy – czyli autobusy zabierające rowery na przyczepkę i wywożące turystów pieszych i skołowanych aż pod Vrbatową Boudę (ok. 1400m n.p.m.). Plan więc zakładał dotarcie samochodem i autobusem na 1400m, a potem jazdę rowerem po niemal już płaskich na tej wysokości Karkonoszach: po okolicy źródeł Łaby, Łabskiej Boudy, może nawet Kotłów.

Pierwsza niespodzianka: autobus podjeżdża o czasie, ale bez przyczepki. Wsiadają tylko piesi. Kierowca odmawia zabrania rowerów. Zdaje się, że cyklobusy nie przyjęły się i zlikwidowano je na tej trasie. Pozostała tylko nieaktualna informacja na czeskich stronach. Trudno – mamy więc dodatkowe 5km i prawie 400m przewyższenia do pokonania rowerem.

Oczywiście nie dystans, ale przewyższenie jest wyzwaniem. Z kilkoma przystankami na złapanie oddechu dotarcie do Vrbatowej Boudy zajęło nam 40min. Cyklobusem miało być 10min.

W nagrodę mamy teraz przed sobą długi zjazd w kierunku Łabskiej Boudy. A na miejscu kawa i słodkie. A potem krótki pieszy spacer nad wodospad Łaby  

Dzięki obecności Muzycznego Radia mamy własne zdjęcie z wycieczki. I my odwdzięczamy się zdjęciem: Muzyczne Radio na szlaku na tle wodospadu i Łabskiej Boudy,

W swym początkowym odcinku zaledwie kilkaset metrów od źródła Łaba nie toczy jeszcze dużo wody. 

Ale widoki wokół wodospadu wspaniałe

W międzyczasie orientujemy się, że ścieżki, którymi planowaliśmy jechać, są dla ruchu rowerowego zamknięte, a jedyna droga dostępna dla rowerów w tej okolicy to ta, którą przyjechaliśmy. Cóż, trzeba było wracać po śladach.  

A więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: dzięki temu, że autobus rowerów nie zabierał, w sumie udało się uzbierać na liczniku nieco ponad 16km. Bez tej wspinaczki i późniejszego zjazdu cała impreza rowerowa nie byłaby warta zachodu.

Stromym zjazdem z Vrbatowej Boudy do Dolni Misecky kończymy wycieczkę.

Warto tam wrócić, ale już tylko pieszo. I może na biegówkach zimą…?

Ryf Mew

Opis najciekawszej części wycieczki na Półwysep Helski zostawiłem na koniec. Relację zaczynam tam, gdzie skończyłem ją w którymś z poprzednich wpisów: rzecz się dzieje w Kuźnicy, przyjechałem tam tego dnia rano, po krótkim rozpoznawczym spacerze wróciłem do Juraty po lunetę, która i tak okazała się mało przydatna do obserwacji ptaków na części Ryfu Mew oddalonym ode mnie o ponad kilometr, może dwa. Nie mogłem okazji obejrzenia ptaków na Ryfie odpuścić. Skoro z daleka nie widać, trzeba się dostać bliżej. Obchodzę więc port w tę i z powrotem w poszukiwaniu łodzi do wynajęcia – z kierowcą lub bez. W porcie wśród rybaków nie znalazłem, szukam wśród wypożyczalni sprzętu: mają kajty, kajaki, rowery wodne, deski ale to wszystko nie dla mnie. Przy jednej z wypożyczalni parkują łodzie motorowe – mogą mi pożyczyć, ale bez obsługi. Uprawnienia niepotrzebne poza prawem jazdy. Pożyczam na godzinę i po krótkim instruktażu jestem na wodzie.

Warunki z wielu powodów niesprzyjające. Jest już środek dnia – na wodach w pobliżu Ryfu jest mnóstwo kajterów i innych wodniaków, a paru z nich rozbiło wręcz obóz na łasze wyganiając ptaki w głąb zatoki. Ptaki, które na łasze spędzają noc już dawno rozleciały się na żerowiska. No i silny wiatr tworzący fale – spowalniają one mocno motorówkę i kołyszą nią tak, że nawet przy zatrzymanym silniku nie sposób przez lornetkę patrzeć, nie mówiąc już o robieniu zdjęć. Ze dwadzieścia minut zajęło mi niewprawnemu pokonanie około jednego, może półtora kilometra. Widok za mną na Kuźnicę skąd wypłynąłem 

I jeszcze jedna trudność, z której sobie sprawy nie zdawałem: na całej długości ryfu ciągnie się płycizna na sto, dwieście metrów szeroka. Bez ryzyka urwania śruby nie ma szans podpłynąć bliżej. Wykorzystuję nieliczne momenty, gdy mniej kołysze, na obserwacje ptaków i zdjęcia.  

Czaple siew stojące po kolana wodzie

Widzę śmieszki i jednego bataliona – to już ciekawa, bo nieoczywista obserwacja, nawet jeśli gatunek zaliczany do pospolitych. 

A tu już więcej gatunków: mewy srebrzyste i siodłate, rybitwy, jakieś małe i średnie siewkowate – nieco za daleko na dobre zdjęcia, ale już wiem, że miejsce to ma potencjał. 

Kończy mi się czas. Wracając, kombinuję co zrobić, jak i kiedy tu wrócić. Następnego dnia wieczorem wracam do domu nocny pociągiem i będzie to długi dzień. Pozostaje pierwsza część dnia, ale musiałbym być w Kuźnicy bardzo wcześnie, by zakończyć dłuższą niż dzisiejsza wyprawę zanim wodniacy wyruszą w morze. Czyli mam plan: wstaję po czwartej rano, bez śniadania i z pełnymi bagażami łapię pociąg z Juraty do Kuźnicy po piątej, przed szóstą jestem w porcie, o szóstej wypływam i na dziewiątą wracam. Mam dobre dwie do trzech godzin. I pogoda ma być po mojej stronie tym razem: słonecznie i całkowicie bezwietrznie, a więc i bez fal! Pozostaje dogadać się z kimś, kto mi pożyczono łódkę o szóstek rano w niedzielę. Okazuje się to łatwe: właściciel łódki, na której płynę, mieszka koło wypożyczalni i gotów jest nawet i o czwartej wstać. Jesteśmy więc omówieni.

Słowo się rzekło, kobyłka u płota – czyli łódka czeka na przystani.

To ta pierwsza od brzegu. Za chwilę pojawia się też właściciel i punkt szósta wyruszam

Tafla gładziutka, nie ma wiatru i fal. Lepsze warunki do fotografii.

Tym razem jednak nie z łódki planuję obserwacje. Na nogach mam plastikowe sandały, na tyłku gatki kąpielowe. Dopływam do mielizny, wyłączam silnik, wyskakuję z łódki, podnoszę śrubę i przez sto metrów holuję łódź w kierunku ryfu. Mimo poranka woda ciepła, sięga zaledwie do kolan – sympatycznie jest.  

Zostawiam łódkę tam, gdzie zaczyna ona już dnem szorować po dnie. Do lądu ponad 50 metrów a kotwicy na wyposażeniu nie ma – pozostaje mi mieć nadzieję, że wiatr czy fale nie zepchną mi łódki w morze.  

Gotów na spacer Ryfem Mew

Najpierw rzucam okiem na kierunek, z którego przybyłem: siedzą tam głównie czaple siwe i kormorany a i łacha się zaraz kończy. 

Idę więc na południe – tam znacznie więcej się dzieje i jest po czym iść

Szybko odnajduję rzadsze ptaki – w środku kadru brodziec śniady, po lewej rybitwy czubate, w głębi ohary.

A tu kulik wielki i kwokacz brodzące w płytkiej wodzie

Ruszam przed siebie. Ptaki niestety też. Dystans ucieczki spory – znacznie większy niż na plaży. Już wiem, że powinienem był zabrać ze sobą lunetę na łódkę, ale idąc w nieznane, obawiałem się zamoczenia.

Stadko batalionów – wczoraj widziałem jednego z nich, dziś jest ich co najmniej pięć. 

Najbliżej dają się podejść biegusy zmienne.

Bardzo ruchliwe to ptaki, ale zwykle tak są zajęte przeczesywaniem piachu, że nie reagują zbyt pospiesznie na spokojnie siedzącego człowieka z lufą. 

Dochodzę do miejsca, gdzie ląd znika pod wodą na kilkadziesiąt metrów. Nie jest to przekop umożliwiający przepływanie kutrami – jest płytko, mam jeszcze czas, więc przechodzę na kolejną łachę.   

Już z godzinę tak powoli idę, drugi brzeg Zatoki Puckiej coraz bliżej. Rzut oka w tył – łódka daleko została. 

Oprócz dorosłych ptaków wielu gatunków widzę też tegoroczne rybitwy czubate i sieweczki obrożne.

A to niemal na pewno oznacza, że one się tu wykluły. Mimo presji ludzkiej przez okrągły rok (bo dla kajterów nie pora roku a warunki wietrzne mają znaczenie), jest to jednak miejsce lęgowe i to dla ptaków rzadkich gatunków. Czyli i mnie nie powinno tu być, choć oficjalnie zakazu nie ma – jedyna ochrona tego obszaru to objęcie go programem Natura 2000, co wydaje mi się dalece niewystarczające. 

Cieszę się, że tam byłem, Ryfem Mew się przeszedłem, ale z mieszanymi uczuciami wsiadam do łódki. 

W drodze powrotnej dokładam nieco dystansu i dużym łukiem płynę do portu, ciesząc się po drodze wiatrem we włosach. Już po powrocie do domu sprawdzam GPS – okazuje się, że łódką i pieszo dotarłem łącznie niemal do połowy Zatoki Puckiej.

Oddaję łódkę parę minut przed dziewiątą. Zaraz otwierają pierwszy bar w Kuźnicy, w którym mogę zjeść śniadanie. I za drugą chwilę pojawią się pierwsi uczestnicy Marszu Śledzia i na plaży zrobi się tłoczno. Idealnie więc z czasem wycieczki trafiłem.

Wracam z Helu z dziesięcioma nowymi gatunkami na liście rocznej. Stan gry na koniec czerwca wynosi więc 233, co już jest lepszym wynikiem niż w całym ubiegłym roku. A mam jeszcze apetyt na jesienne obserwacje nad morzem… 

Marsz śledzi

Tak jak na wypłynięcie Pielgrzymki Ludzi Morza z portu w Kuźnicy trafiłem przypadkiem, tak i o dzień późniejszym wydarzeniu również w Kuźnicy nie miałem wcześniej pojęcia i byłem jego mimowolnym świadkiem. 

Od 2002 roku odbywa się tu Marsz Śledzia, czyli piesze przejście Zatoki Puckiej Ryfem Mew liczące około 12 kilometrów. Startuje on z plaży na wschód od Kuźnicy a kończy na cyplu Rewskim. Spontaniczny kiedyś udział, dziś wymaga już wcześniejszych zapisów, odpowiedniego stroju i wpisowego, a liczbę uczestników ograniczono do dziesięciu grup po dziesięć osób, czyli do setki.

Punkt zbiórki koło port w Kuźnicy: rejestracja, przebieranie się, ogłoszenia organizacyjne

 

Element rozgrzewki?

Mija 10 rano – śledzie formują szyk

Jest sporo osób towarzyszących i tylko paru kibiców, jak ja. Niektóry przyglądają się wydarzeniom z wody 

Zdjęcie dnia? Aż chce się podążyć za wzrokiem tej trójki…

Łódź organizatorów będzie towarzyszyła przeprawie

Uczestnicy dzielą się na grupy i gromadzą pod osobnymi flagami – każda grupa z przewodnikiem.

Wymarsz z miejsca zbiórki. 

Punkt, gdzie droga z plaży na Ryf Mew jest najkrótsza i najpłytsza, znajduje się niemal kilometr na wschód od miasta w jego części zwanej Syberią. Raczej nie ze względu na klimat.

Przewodnik coś powiedział, odprawił jakiś rytuał i pierwsza dziesięcioosobowa grupa weszła w wody Zatoki.

Coś jednak musiało pójść nie tak, bo wbrew tradycji morze tym razem nie rozstąpiło się. Zanurzenie jednak niewielkie.  Kolejne grupy śledzi podążają śladami tych pierwszych.

Cały pochód już w wodzie

Ten przemarsz trwa kilka godzin – zakończenie planowane jest na około 15 w rewie. Po drodze jest przerwa na posiłek regeneracyjny oraz uroczystość pasowania każdego z uczestników na śledzia. Ciekawa acz kontrowersyjna to zabawa – opowiem o tym w kolejnym wpisie. 

Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie na koniec i wsiadam w pociąg do Gdyni, a wieczorem nocnym do domu. 

Msza na morzu i inne doniesienia z Juraty, Jastarni i Kuźnicy

W tym wpisie kombinowana relacja z wizyt w kilku miejscach środkowej części Półwyspu Helskiego odbytych w ciągu trzech dni. Brak jedności czasu, miejsca i akcji – czyli antydramat grecki. 

Ostatnie godziny przedsezonia w Juracie – rok szkolny dziś się kończy, a tłumy ruszą na Hel dopiero jutro pierwszymi przedpołudniowymi pociągami. Na molo dominują jeszcze emeryci i dzieci drobne. 

Surrealistyczna surferka nadlatująca nagle spoza kadru nad stado śmieszek.

Ładna ta Jurata zwłaszcza parkowa część w pobliżu mola. Ale nie da się tam dług wysiedzieć. Idę brzegiem Zatoki do Jastarni, mając nadzieję na jakieś ptactwo nawodne lub nadrzewne. Np. na takiego podlota dzięcioła czarnego, którego usłyszałem z dwustu metrów.

Podloty wszelkich gatunków ptaków są bardzo narażone na atak drapieżników. Jeszcze nie potrafią sprawnie latać, nie rozpoznają dobrze zagrożenia, a jednocześnie drą dzioby w oczekiwaniu na pokarm ciągle jeszcze dostarczany przez rodziców, zdradzając tym samym swoją lokalizację. Nic dziwnego, że zdecydowana większość piskląt nie dożywa pierwszych urodzin.  

Nieco udramatyzowany w oku komórki widok w kierunku Jastarni. Tam idę.

Piękny widok kaczki wodzącej tak liczne stadko, nawet jeśli to tylko krzyżówka stanowiąca pewnie z 80% całej populacji ptaków wodnych w Polsce.

Mała nagroda za cieprliwość w postaci trzech perkozów rogatych

Nie powinno ich  tu być, bo nie odbywają lęgów w Polsce, a okres lęgowy ciągle trwa. Perkozy rogate widywane są u nas głównie w czasie wiosennych i jesiennych przelotów, nielicznym ptakom zdarza się również zimować w Polsce, np. na wodach Zatoki Gdańskiej. W czerwcu tego roku odnotowano je w Polsce zaledwie dwa razy właśnie w okolicach Jastarni. W tym jedna obserwacja to ta moja dzisiejsza. 

Ciekawostka przyrodnicza – prosimy nie regulować odbiorników ani nie wycierać ekranów.

Te pionowe smugi nad drzewami to chmary owadów; przypuszczam, że to ochotki.

Następnego dnia rano pociągiem jadę jeszcze kawałek dalej, do Kuźnicy. Główną motywacją jest chęć zobaczenia miejsca, gdzie zaczyna się Ryf Mew (Rewa Mew), zwany również Rybitwią Mielizną. Jest to naturalne piaszczyste wybrzuszenie dna Zatoki Puckiej tworzące wał idący w poprzek Zatoki od Kuźnicy właśnie do Rewy. Na południowym końcu Ryfu, czyli na Cyplu Rewskim, byłem już w tym roku. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że cypel ten ciągnie się aż tak daleko. Co to ja z geografii w szkole miałem, piątkę…?

Piękno tego cypla wynika z dwóch rzeczy. Po pierwsze jest płytki: na znacznej jego długości piasek wychodzi ponad powierzchnię wód Zatoki, na pozostałej głębokość nie przekracza pewnie metra. Za wyjątkiem dwóch ludzką ręką wykonanych nieco głębszych przekopów umożliwiających tranzyt małych łodzi i kutrów rybackich z portów w Kuźnicy, Pucku czy Władysławowie. Zachodnia część Zatoki Puckiej odcięta Ryfem lokalnie zwana jest Małym Morzem – bardzo płytkim akwenem o średniej głębokości zaledwie 3,13 metra. A że wiatry wieją tu przez większość część roku, jest to raj dla wszelkiego rodzaju surferów. A drugi powód wyjątkowości Ryfu Mew kryje się w drugim członie jego nazwy: jako że mierzeja ta nie ma stałego połączenia z lądem jest to w miarę bezpieczny kawałek lądu dla mew, rybitw, sieweczek i pewnie paru innych gatunków. I ten argument mnie tu właśnie sprowadził, choć nie miałem pojęcia o geografii Ryfu, jego widoczności z lądu i możliwości obserwacji ptaków. Przyjechałem celem rozpoznania terenu walką. 

Zanim o ptakach…. Pierwsze kroki z pociągu kieruję do portu. Niby cisza, ruchu kutrów nie ma, ale przy wielu jednostkach mniejszego i większego kalibru krzątają się ludzie. 

Coś mi mówiło, że coś się szykuje. Zaciągam języka – pytam w języku polskim, odpowiedź dostaję w mieszance polskiego i kaszubskiegoi. Już miałem kontakt z tym językiem, więc zaskoczony nie byłem. Większość zrozumiałem: wielki dzień dzisiaj dla rybackiej społeczności Kaszub. Akurat dzisiaj, w sobotę 24 czerwca, odbywa się doroczna pielgrzymka ludzi morza. Po mszy na lądzie kutry z Jastarni, Kuźnicy i Władysławowa wypływają na wody Małego Morza, gdzie odprawiana jest msza, po której rybacy płyną do Pucka na mszę polową w tamtejszej farze. Zwyczaj jest stary, sięga pewnie XIII wieku. Po długiej przerwie jego tradycję odnowiono w 1981r. i od tego czasu ponownie co roku w dniu odpustu św. św. Piotra i Pawła pielgrzymka kaszubskich rybaków wyrusza w morze. 

Średnie, małe i jeszcze mniejsze jednostki biorą w niej udział. 

Stoję długo zauroczony widowiskiem… Mewa siodłata też.

A tymczasem w innej części Kuźnicy

Tylko w tym kadrze zmieściło się około trzydziestu pięciu latawców napędzających deski i ich pasażerów. Poza kadrem w zasięgu wzroku było ich wiele setek – pięćset, a może więcej?

Były też tradycyjne deski windsurfingowe

Mniej tradycyjne deski napędzane wiosłem (SUP z angielska, czyli wiosłowanie na stojąco) 

Oraz wing foiling, wakeboarding i parę innych całkowicie nieznanych mi sposobów przemieszczania się po wodzie.

Aura taka, że nawet zwykłe prześcieradło rwało się do lotu

A teraz najważniejsze – w końcu głównie dla ptaków tu przyjechałem… Z portu w Kuźnicy widzę mieliznę Ryfu Mew. Miejsce, gdzie ptaki przebywają jest bardzo daleko niestety – dwa, trzy kilometry?

Zoom 400mm jest bez szans. Wiem, że i luneta x60, której nie mam ze sobą, też nie da rady. Celowo nie zabrałem, bo ciężka, a plan był taki, by wracać z Kuźnic do Juraty piechotą plażą bałtycką. Ale co szkodzi spróbować? Jest ciągle poranek, dużo dnia przede mną. Wsiadam w pociąg do Juraty, lecę do hotelu po lunetę ze statywem i zestawem do digiscopingu, wsiadam w kolejny pociąg i już po dwóch godzinach jestem z powrotem w Kuźnicy. Rozstawiam i ustawiam statyw z lunetą, montuję adapter do digiscoping, do niego komórkę, długo kalibruję i…. Kiszka! Jak to już widziałem z góry, luneta x60 w połączeniu z kamerą komórki x4 też nie dały rady. Ptaki ciągle dobrze poza granicą rozpoznawalności.   No może poza czarnymi przecinkami, które z pewnością są kormoranami.

Nie jestem rozczarowany, bo wiedziałem, że tak będzie. Na obronę sprzętu, metody i operatora powiem, że te drzewa i budynki w tle oddalone są o około 10km. Sprzęt nie jest zatem taki zły – trzeba tylko zdawać sobie sprawę z jego realnych możliwości.

Ale przygoda z Ryfem Mew nie kończy się jeszcze. Wręcz przeciwnie – dopiero się zaczyna, bo przyszedł mi do głowy całkiem niezły pomysł. Ale o tym w kolejnym odcinku.

Ptak czy owad, podoba mi się tu 

Ptasie spacery wokół Helu

Korzystając z ostatnich dni przed startem letniego sezonu i z wyśmienitej pogody, wylądowałem na cztery dni na Półwyspie Helskim: dwa dni w Helu, dwa w Juracie. Cel jak zwykle: podpatrywanie ptaków, natury i długie spacery. Znów w pojedynkę niestety.

Ptasio nie jest to dobry czas na nowe obserwacje. Kto nie leniuchował przez pierwsze pół roku, ten większość dla niego osiągalnych gatunków już widział, a pozostały mu tylko pojedyncze i raczej z kategorii rzadkie lub bardzo rzadkie. I oczekiwanie na jesienne przeloty. A zatem bardzo dużo chodzenia będzie, trochę fotografowania ptaków, ryby na śniadanie, obiad i kolację. I mało komentarza do zdjęć poniżej – zapraszam.

Seria “Na Wrakach”. Wraki to i nazwa miejsca i resztki okrętów wojennych tam zdeponowanych. Dziś dowodzą nimi mewy i kormorany. 

Młodziutka dymówka – albo czeka na laryngologa albo jest bardzo głodna.

Dwie ciekawostki wśród krzyżówek, obie na dole zdjęcia w powiększeniu.

Ta biała z lewej to kaczka domowa na gigancie. Komuś musi jednej sztuki w inwentarzu brakować. A ptak z białą tasiemką na na szyi to rożeniec, którego nie powinno w czerwcu tu być. Jest to jedna z sześciu obserwacji tego gatunku w Polsce w tym miesiącu. 

Łabędź niemy eskortowany przez krzyżówki

Przegląd ptactwa widzianego w czasie wielokilometrowych spacerów plażami – i od strony Zatoki i od morza. Najłatwiej o mewy (śmieszki, srebrzyste,  siwe i siodłate), rybitwy (rzeczne i czubate) i kormorany – zwłaszcza na falochronach.

Widziałem co najmniej dwa razy rybitwy popielate i próbowałem zrobić im zdjęcia w locie, bo to bardzo rzadki gatunek. Ale żadne zdjęcie nie wyszło – za daleko i za szybkie były. A szkoda, bo byłaby to pierwsza moja potwierdzona obserwacja rybitwy popielatej w życiu. W zamian rybitwa czubata w locie na tle ciepłego nieba.

Trafiła mi się możliwość podglądania kormorana męczącego się ze złapaną flądrą. 

Najpierw długo ją w dziobie obracał. Może chciał zabić przed konsumpcją. A potem długo się męczył, by ustawić rybę przodem do kierunku jazdy i bezpiecznie połknąć. Zdjęcie z prawej to właśnie moment przełykania.

No i frajda z zauważenia pary kulików wielkich, które przysiadły sobie na chwilę na plaży. Takiej obserwacji nie można zaplanować – czysty przypadek. Tm bardziej cieszy.

Jest środek ostatniego tygodnia przed rozpoczęciem wakacji szkolnych. Turystów niewielu, ale i tak dużo więcej niż gdy tu byłem zimą. Jest ciepło, słonecznie, wieje umiarkowany wiatr chwilami przechodzący w silny – idealny dla kajterów.   

Bezludna plaża na Cyplu Helskim

Najciekawszy moment tych dwóch dni w Helu: wschód słońca oglądany z plaży na Cyplu Helskim.  

Słońce wzeszło tego dnia ok. 4:00. Na cypel wyruszyłem po trzeciej, o trzeciej trzydzieści miałem już zapisane pierwsze ptasie obserwacje – głównie ptaków śpiewających dość aktywnych o tej porze. 

Jak widać, na plaży nie byłem sam. Parę osób przyszło tu tuż przede mną, ale po wschodzie wróciły do spania – ja poszedłem na długi ptasi spacer zakończony późnym śniadaniem. 

To nadal wschód, ale w ciepłej oszukanej ekspozycji. W rzeczywistości silnie operujące  poranne słońce raziło oczy a kolory bladły. 

Po dwóch dniach w Helu jutro po porannym spacerze i wczesnym śniadaniu przenoszę się do Juraty.