Autor: admin

Dzień wspominania umarłych

1 listopada obchodzony w Kościele Katolickim jako Dzień Wszystkich Świętych, dla luteran jest dniem wspominania umarłych. Pamiątka Umarłych zachęca wiernych do porządkowania i odwiedzania grobów swoich bliskich oraz ich wspominania. 

Ponieważ luteranie, jak wszyscy protestanci, nie uznają istnienia czyśćca (Biblia nic o nim nie  mówi), nie mają też zwyczaju zapalania świecy czy znicza “za duszę zmarłego”. Nie ma takiej potrzeby, gdyż każdy wierzący luteranin jest świętym i po śmierci wędruje do nieba. Jeśli zapalają znicze na grobach, to tylko dla uczczenia pamięci, bez intencji modlitewnej. (powyższe informacje za stroną luteranie.pl)

W tym duchu odwiedziliśmy dziś w godzinach wieczornych były cmentarz ewangelicki w Gierczynie.

Nie pierwszy raz to robimy, ale pierwszy raz po uporządkowaniu znacznej części cmentarza. Więcej o tej lokalnej inicjatywie pisałem na początku roku tu i tu też.

Jako że i sami dołożyliśmy małą cegiełkę do jego renowacji, tym przyjemniej było zajrzeć na ten cmentarz i zapalić lampkę obok kilku już się palących.

Tablica (mojego projektu, nie chwaląc się, choć to właśnie uczyniłem) ma  się dobrze – nikomu widać nie przeszkadza.

Jedną z lampek postawiliśmy przy kamieniu nagrobnym Mety Menzel – zmarłej w dzieciństwie dawnej mieszkanki wsi Querbach, dzisiejszej Przecznicy.

Zajęcia własne, czyli świtem na Przekopie

Po dwóch zorganizowanych dniach – Drapolicz i Akcja Bałtycka – kolejny dzień zdecydowałem zorganizować sobie samemu, urządzając dwie ptasie wycieczki. Jeszcze przed świtem wyjeżdżam na pierwszą z nich.

Plaża przy Przekopie Mierzei Wiślanej o wschodzie

Zanosiło się na dobrą pogodę: umiarkowanie ciepło, bezdeszczowo, nieco pochmurnie, mocno wietrznie. Chroniąc się nieco od wiatru na pierwsze stanowisko wybrałem wschodni falochron. 

To dobry punkt obserwacyjny – widać stąd ptaki plażujące, ptaki patrolujące z powietrza strefę przybrzeżną i ptaki przelatujące w dziennej czy sezonowej migracji.  

Pierwsze pokazały się jak zwykle biegusy zmienne

Mniej oczekiwany widok – siewnica. Najpierw pojedyncza, a potem całe stadko

Silny wiatr wzburzył morze, tworząc wysokie fale i rozwiewając im grzywy

Wymarzone warunki dla niektórych

Taki wiatr lubią mewy. Potrafią wtedy zawisnąć w powietrzu i długo do zdjęć pozować 

W takich warunkach i przy takim świetle nawet pospolity trznadel pięknie się prezentował

Krzyżówki po komendzie “Na prawo pacz!”

Tęcza – czyży niebo na półtora tygodnia przed wyborami dawało znaki?

“Gen. K. Pułaski” – była amerykańska fregata – patrolujący nasze wybrzeże.

Niestety nie był to tylko rejs patrolowy, ale regularne manewry. Po pierwszych wystrzałach z fregaty zakończyło się poranne ptaszenie. Huki rozlegały się potem jeszcze przez ponad godzinę. 

Z plaży przeniosłem się na środek Mierzei. Jest tam górka, z której dobrze widać ptaki nadlatujące ze wschodu. Urządziłem tu sobie drugie śniadanie i własne drapoliczenie – w końcu wszystko, co przelatywało nad Wieżą Pirata, po kilkunastu minutach musiało się pojawić i u mnie.

Licznie leciały grzywacze – to ich czas.

Kilka gatunków drapieżników przeleciało całkiem blisko mnie. Najliczniej krogulce.

Wspaniały pokaz umiejętności lotniczych zaprezentował samiec błotniaka zbożowego

Samica błotniaka stawowego

Czapla siwa. Ciekawie wyglądał jej pokrój w locie, gdy skierowała się na mnie.  

Seria: kormorany

Południe się zbliża, czas kończyć. Jeszcze tylko trznadle i jazda stąd.

Akcja Bałtycka

Udział w Akcji Bałtyckiej to jedno z moich najciekawszych ptasiarskich doświadczeń nie tylko tego roku. Ale ani zdjęć ani do pisania dużo nie mam – krótka to więc będzie relacja. Chyba, że się rozwinę w trakcie…

Zapisałem się na jeden dzień obozu obrączkarskiego na Mierzei Wiślanej z możliwością przedłużenia o kolejny. Pojawiłem się tam o świcie, jeszcze przed przed pierwszym porannym obchodem sprawdzającym stan i zawartość sieci po nocy. 

Obóz w lesie w wersji letniej (zdjęcie z zasobów internetowych Akcji Bałtyckiej).

W obozie było tylko kilka osób – dwie obrączkarki, czworo młodych ornitologów w tym dwójka z Niemiec i dwie panie, które dołączyły do obozu w ramach ciekawego spędzania wolnego czasu na emeryturze i dla których był to pierwszy kontakt z ptakami. Przynajmniej w porównaniu do tej ostatniej dwójki byłem zaawansowanym ptasiarzem. Najciekawiej jednak czas biegł z ornitologami z Niemiec – chętni do rozmowy, cierpliwie dzielili się ze mną swoją wiedzą, pokazywali mi swoje – obowiązujące w Skandynawii i w Niemczech – sposoby wyciągania ptaków z sieci i bezpiecznego trzymania ptaków w ręce, pytali się o źródła i formy mojego zainteresowania ptakami. 

Jak co roku siatki rozstawiono wzdłuż dwóch tras – jednej leśnej i drugiej wśród trzcin. Każda z nich zaprojektowana pod kątem nieco innych gatunków. 

Leśna jest dłuższa, prawie kilometr, ale łatwa, po suchym i twardym gruncie prowadząca. Ścieżka w trzcinach około 600 metrów mokradłami prowadzi, bywa, że zalewana jest wodami Zalewu Wiślanego – minimalne wyposażenie to wysokie kalosze, a czasem i bez woderów się nie obejdzie. Pojechałem tam bez woderów, ale kalosze prawie dały radę – raz tylko przez nieuwagę nogę w niewłaściwym miejscu postawiłem i woda górą kalosza się przelała.

Każdą trasę należy obejść co godzinę – o każdej pełnej dwie grupy wyruszają swoją ścieżką. W przeciętny pod względem liczby ptaków dzień na obchód idzie zwykle jedna wykwalifikowana osoba i jeden, dwóch pomocników. Bywa, że i to za dużo. Ale gdy ptaki mają swój dzień i cztery osoby mają co robić. A obchody są równolegle dwa – jedna grupa idzie w las, druga w trzciny.  I jeszcze trzeba te ptaki potem zważyć, pomierzyć i dane o nich zapisać – to kolejne dwie osoby. I ktoś musi jedzenie przygotować, po zakupy skoczyć. Najlepiej więc, gdy w obozie każdego dnia jest przynamniej 8 osób, najlepiej 9-10. Powyżej tego byłby już w obozie tłok.   

Przydało się bardzo doświadczenie z zeszłorocznego obozu obrączkarskiego na Bukówce. Nie byłem już więc nowicjuszem i od pierwszego obchodu mogłem wyplatać ptaki z siatek – nawet sikorki. Wracam z trzcinowego obchodu

W woreczkach mam po jednym ptaku – na ogół były to modraszki, bogatki, rudziki, czyże, wąsatki, raniuszki, czasem śpiewak, pierwiosnek. 

Bogatka i pierwiosnek po ważeniu, mierzeniu i założeniu obrączek

Gdy ptaków na obchodzie jest dużo, w przypadku niektórych gatunków można włożyć dwa, trzy ptaki do jednego woreczka. Raniuszki jako bardzo towarzyskie i łagodne ptaki nawet to lubią. W skrajnych sytuacjach ptaki wkłada się po kilka do większych pojemników

Żadnego obchodu między 6:30 rano a 18 nie opuściłem, ale niektóre z nich były na tyle krótkie, że w przerwach mogłem pójść na nieodległą polanę obserwować przeloty ptaków nad lasem. Leciało dużo drobnicy, ale też i duże stada gęsi; gęgawy, białoczelne, tundrowe.

A tego bielika widziałem w ciągu dnia kilka razy – pewnie miejscowy.

Miałem to szczęście, że najbardziej nietypowe tego dnia ptaki z siatek wyciągałem ja. Pierwszym był biegus zmienny – znany mi bardzo dobrze z plaż. Nie szamotał się, nie utrudniał, w ręce siedział spokojnie.

Również w trzcinach w siatkę wpadł dzięciołek (Dryobates minor). Zdrobnienie w polskiej nazwie nie oznacza małego czy młodego dzięcioła. Dzięciołek to nazwa gatunkowa. Trzciny to dość nietypowe dla tego gatunku miejsce – dzięciołów należałoby się spodziewać raczej w siatkach leśnych. Okazał się jeszcze mniejszym i dużo lżejszym ptakiem niż wydawało mi się, obserwując go parę razy w życiu przez lornetkę. 

Po 13 obchodach światło zaczęło się kończyć. Dzień wypadł chyba nieco poniżej średniej – zaobrączkowano ok. 250 ptaków z 14 typowych gatunków. Ale frajdę miałem dużą! Do ostatniej chwili wahałem się, czy mam wrócić tu następnego dnia. Miałem czas. Polubiłem to miejsce. Nic jednak nie wskazywało, że jutro ptaki ruszą. A dla tylu osób w obozie pracy za dużo nie było…. Wymyśliłem więc inny plan. A jak dobrze sprawy się ułożą, to jeszcze kiedyś na Akcję Bałtycką wrócę.

Liczę (na) drapole

Kolejny dzień zaczynam przed świtem, co w październiku nie oznacza już środka nocy. No i do Wieży Pirata mam tylko kilkanaście minut samochodem. Przed 7 rano jestem na miejscu. Zaraz po mnie na posterunek dociera para dyżurujących dziś zliczaczy: Marcin i Anna. Z nimi spędzę dziś cały dzień. 

Słońce właśnie wstawało 

Ptaki jeszcze się nie rozkręciły. Podziwiam więc widok odległego o ok. 10km Fromborka

Pierwsze ptaki pojawiły się nad wodami Zalewu Wiślanego – raczej w ramach codziennej migracji z noclegowisk na żerowiska leciały żurawie, czaple białe i siwe, kormorany.  

Szybko się rozwidniło i ptaki ruszyły. Patrząc z wieży na wschód, widać niebo i czubki drzew.   

Większe ptaki, np. duże drapieżniki czy stada grzywaczy, lecą zwykle dość wysoko ponad drzewami, dzięki czemu można je zobaczyć już z dużej odległości. Łatwiej wtedy oznaczyć gatunek, a nawet płeć, wiek i kondycję ptaka. Mniejsze ptaki – wszelkie sikory, ziarnojady, drozdowate – lecą nisko, niemal muskając czubki drzew. A to znaczy, że oczom obserwatorów stojących na wieży pokazują się w ostatniej chwili, dając niewiele czasu na przyjrzenie się im.

Przyjechałem tu głównie na drapole, licząc po cichu na jakieś rzadkie gatunki. Liczebnie wygrał pospolity u nas krogulec – przeleciało ich w ciągu dnia 56.

Nie dopisały większe drapieżniki – widziałem dwa trzmielojady, 

jednego bielika – raczej lokalnie osiadłego niż migranta i pięć myszołowów. Żaden orlik tym razem się nie pojawił.

Nielicznie migrowały również błotniaki. Najbardziej cieszy obserwacja trzech błotniaków zbożowych, bo i na zdjęcie się załapały. 

Aż 9 razy pojawił się błotniak stawowy. W tej liczbie były pewnie zarówno ptaki migrujące, jak i para – może i z młodymi – z pobliskiego siedliska. Niektóre z nich zostały być może nawet podwójnie policzone, bo kręciły się wzdłuż zatoki. Niestety nie przeleciał żaden błotniak stepowy, a na niego chyba najbardziej liczyłem. 

Dopisały różnej wielkości sokoły: pustułki (9), sokoły wędrowne (2),   

drzemliki (8) i jeden kobuz

Na parę godzin dołączyły inne osoby – ciaśniej zrobiło się na wieży, co ograniczało zakres ruchów w chwili, gdy nadlatywał jakiś ciekawy ptaki i wszyscy chcieli zrobić mu zdjęcie.  

Z drugiej strony… – świadczy to o rosnącej z roku na rok popularności ptasiarstwa w Polsce. I to cieszy. Zwłaszcza że i młodzi się garną.   

Najliczniejszym licznym gatunkiem był grzywacz – oficjalne dane z dnia mówią, że przeleciało ich 2162. Wydaje się dużo, ale to był ciągle początek ich przelotów. W połowie miesiąca były dni, gdy leciały stada liczące po 15 tysięcy tych gołębi i ponad 70 tysięcy dziennie! Wśród grzywaczy trafiały się i siniaki.

Skoro o dużych liczbach mówimy… Niesamowite wrażenie robi ciągły nalot wróblaków:  sikor (głównie bogatki i modraszki), ziarnojadów (głównie zięby, jery, czyże, szczygły), i  drozdów (śpiewaki, kwiczoły, paszkoty) i szpaków. Lecą całą szerokością Mierzei, czyli patrząc z wieży, widzi się je po lewej, na wprost i po prawej. Wszędzie! Nie sposób policzyć. Ale udusiłbym się, gdybym jakoś przynajmniej oszacować nie spróbował. Nie wdając się w matematykę i technikę, wyszło mi, że średnio w każdej sekundzie dnia mijało wieżę ok. 50 ptaków.  Razy 60, razy 60 i razy 8 dało mi niemal półtora miliona ptaków od 7 rano do 3 po południu! A nie był to szczególny dzień i nie szczyt przelotów jeszcze. 

Niektóre ptaki zmęczone lotem i głodne przysiadywały na okolicznych drzewach. 

Raniuszek

Sikora uboga

Krzyżodzioby świerkowe

choć wszyscy woleliby zobaczyć znacznie rzadsze sosnowe. Niestety, nie dzisiaj… 

Choć nowych gatunków dziś nie zobaczyłem, to wrażenia z dnia bardzo pozytywne. Paru ptakom udało mi się zrobić dokumentacyjnej  jakości zdjęcie po raz pierwszy w życiu. Pierwszy raz w życiu widziałem też półtora miliona ptaków jednego dnia.

Łącznie zanotowałem 63 gatunki. Oprócz wymienionych powyżej były też m.in. mewy w kilku gatunkach, takoż i krukowate, łabędzie, siewnice, lerki i skowronki, kopciuszki, rudziki, świergotki, nieco spóźnione już dymówki i jedna orzechówka.

Na kolejny dzień jestem już umówiony gdzie indziej, ale rozważam powtórną tu wizytę pojutrze. Pogoda zdecyduje.

A w Krynicy dziki wyszły sprzątać miasto. Spore oszczędności chyba tu na służbach komunalnych mają. 

Drapolicz i Akcja Bałtycka

Po kilkunastu dniach od poprzedniej wycieczki dziś, czyli 1 października, znów jestem nad Zatoką Gdańską. Tym razem poruszać się będę na niewielkim obszarze Mierzei Wiślanej z bazą noclegową w Krynicy Morskiej. Zapisałem się bowiem na dwa przedsięwzięcia: kolejny już raz na całodzienne drapoliczenie na Wieży Pirata i po raz pierwszy na obóz obrączkarski Akcji Bałtyckiej.

Tym razem docieram do Gdańska dziennym pociągiem. Bardziej komfortowo taka podróż przebiega, ale za to z poczuciem, że gdybym jechał nocnym, to już bym był na miejscu. Docieram więc na Mierzeję późnym popołudniem. Została mi jeszcze tylko niecała godzina światła dziennego, więc nie dojechawszy nawet do pensjonatu w Krynicy, zatrzymuję się przy Przekopie Mierzei, by się upewnić, że ptaki na mnie czekają i że nie przyjechałem tu na darmo. 

Taka sytuacja

Choć nie była to już pora na ptaszenie, one tam na mnie czekały. Mewy siodłate, srebrzyste, siwe i niezmiennie stadko biegusów zmiennych.

I pojedynczy kamusznik.

Chwilę go obserwowałem, bo dziwnie się poruszał. Gdy pokazał się cały, zauważyłem, że jedną nogę ma złamaną lub zdeformowaną. W żerowaniu mu  to jednak nie przeszkadzało.

Przelatujący bielik

Samotny  spacerowicz przyszedł podziwiać zachód słońca

Płynne złoto

Ostatnie żerowanie

Koniec dnia

Do Krynicy dojeżdżam już po ciemku. Na ulicach pusto, nieco ludzkości siedzi w kilku działających jeszcze restauracjach. To miasto nocą należy do dzików.

Kąpiel szlamnika

Dzięki nieowocnej, ale za to krótkiej, wycieczce do Rezerwatu Beka całe popołudnie mogłem raz jeszcze spędzić na wschodniej plaży Mewiej Łachy. Pogoda dopisała, ptaki dopisały, światło dopisało. Nawet wiatr od morza nie przeszkadzał. Więc i parę ładnych zdjęć wyszło na dodatek.

Na plaży pustawo, niewielu wczasowiczów, kilku ptasiarzy

Ptaki  pod nogami

w płytkiej zatoce i na odległej łasze

Lunetą przeszukałem drugi brzeg. Wśród licznych stad pospolitych gęsi, mew, kaczek i kormoranów lubią tam siedzieć pojedyncze ptaki rzadszych gatunków. Nie ma innego sposobu ich odnalezienia niż spojrzenie w dziób każdemu z nich po kolei. 

I tak zobaczyłem tę berniklę białolicą schowaną za czymś co przypominało martwego łabędzia

I tego kulika wielkiego

Silny wiatr od morza wpycha czasem wody Bałtyku z powrotem do Wisły. Dziś woda aż przez suchą zazwyczaj betonową kierownicę się przelewała. Co wyglądało i groźnie i malowniczo.

Ktoś mało roztropny rowerem wjechał, gdy akurat woda na moment się wycofała i był zaskoczony, gdy z pełną siłą wróciła.

Zanim wrócę na resztę popołudnia do siewek, podpatruję inne ptasie rodziny. 

Młody gągoł trenujący skrzydła na sucho

Białorzytka

Dwa bieliki

Wracam do siewek.  Dominują szlamniki, biegusy zmienne i krzywodziobe z pojedynczymi biegusami rdzawymi, malutkimi, kamusznikami, piaskowcami i sieweczkami obrożnymi. Całkiem spore zoo.

 Twarzą w dziób z biegusem rdzawym

Biegusy zmienne i ich odbicia

Stadko alpinek

Podobne gatunki w terenie najlepiej rozpoznaje się widząc dwa gatunki lub więcej jednocześnie. Lekcja numer 1: biegus zmienny vs biegus rdzawy 

Widać różnicę skali – ten mniejszy to zmienny. Widać różne kształty dziobów: krótki prosty, silny u rdzawego vs długi, zakrzywiony i delikatniejszy u zmiennego. Czarne nogi u zmiennego vs zielonkawe u rdzawego.

Obrączkowana sieweczka obrożna – niestety nie udało mi  się odczytać numerów.

Biegus krzywodzioby. Podobny wielkością do zmiennego, ale ze znacznie jaśniejsza piersią i brzuchem.  

Kamusznik –  niepodobny do żadnego innego znanego mi ptaka,  rozpoznawanie jest więc łatwe.

Pięknie pozujące odpoczywające biegusy zmienne – kandydat do zdjęcia dnia.

Biegus malutki

Łatwo go przegapić w tłumie innych biegusów. Jest nieco podobny do zmiennego albo do piaskowca, ale w bezpośrednim porównaniu zdradza go istotnie bardziej mikra sylwetka

Piaskowiec też jest bardzo podobny do zmiennego i malutkiego, ale jest najjaśniejszy z nich – stąd drugi człon jego łacińskiej nazwy c. alba – biały.

I ostatnie porównanie – tym razem dwóch dominujących dziś gatunków, których pomylić miedzy sobą nie sposób: biegus zmienny z łatwością prześlizguje się pod szlamnikiem. 

I tak przechodzę do bohaterów dnia – szlamników.

Ten długi zanurzony niemal w całości w piasek na przyboju dziób tłumaczy polską nazwę gatunkową. 

Jak w lustrze

Najwięcej czasu spędziłem i najwięcej zdjęć zrobiłem przy jednym szlamniku zażywającym kąpieli morskiej. Albo taki brudny był, albo miał po prostu frajdę. 

Żeby wpisu nie wydłużać, sporą porcję zdjęć z dnia umieściłem w Galerii – w trzech osobnych zbiorach. Zapraszam do oglądania.

I już miałem wychodzić z plaży, gdy na quadzie z dużą prędkością wjechali dwaj strażacy. Śmignęli w jedną, drugą stronę, wyraźnie czegoś lub kogoś poszukując. Za chwilę przyjechała wozem strażackim pełna drużyna ratunkowa. To nie były ćwiczenia – przejechali do prawdziwego wezwania – po drugiej stronie łachy leżał człowiek w potrzebie. 

Poza moją lornetką, niczego więcej ode mnie nie chcieli. 

Skończył się mój ostatni dzień w tej okolicy. Jutro po śniadaniu wyjazd. Na jak długo? Najchętniej wróciłbym tu na całą jesień do końca ostatnich ptasich przelotów.

Beka po raz trzeci

Beka po raz trzeci, czyli wpis o niczym. 

To już moja trzecia wizyta w Rezerwacie Beka i trzeci raz nie trafiam. Poprzednio albo zła pogoda albo zły czas nie sprzyjał obserwacjom. Tym razem pogoda w dniu dopisała, ale w całym tym sezonie sucho było i łąki nie stały pod wodą. A zatem i ptaków blaszkodziobych (kaczek, gęsi, łabędzi) i siewkowych nie było. Dobrze za to mają się tu konie – właśnie wyprowadzono je na pastwiska, które dla zachowania charakteru rezerwatu muszą być zgryzane lub koszone.   

Z ptaków jedynie czaple siwe dopisały – zobaczyłem ich w ciągu dnia kilkadziesiąt.

Nieliczne kałuże wody

A w nich wszędobylskie biegusy zmienne

Z wieży obserwacyjnej też niczego szczególnego nie widziałem:  bielika, mewy, grzywacze, kruki, białorzytkę… Wypatrywałem żołn, bo w pobliżu miały latem swoje lęgowiska, ale chyba już za późno było – odleciały. 

Miałem być na Bece dobre pół dnia, wycofałem się po dwóch godzinach. Podjechałem do pobliskiej Rewy, by od drugiej strony zobaczyć Ryf Mew – miejsce okresowo ptasio bogate ale też i punkt końcowy Marszu Śledzia, którego początek w czerwcu z Kuźnicy obserwowałem . 

Turystów niewielu, ale i ptaków też.  

Nieco kolorów w tym monotonnym kolorystycznie krajobrazie

Był wiatr, byli więc i surferzy.

Południowa kawa dopadła mnie w Rewie – i dobrze. Siedząc jako jedyny w wietrznym ogródku, miałem plażę przed nosem. A tam śmieszki.

Tuż po 14 byłem znowu na Mewiej Łasze po stronie Mikoszewa. Staje się ona moją najlepszą miejscówką na polskim wybrzeżu Bałtyku. O tym w kolejnym odcinku.

Łosiem

Dziś bohaterem odcinka jest łoś. A nawet trzy łosie. Choć językowo jeszcze fajniej było by spotkać łosiem łosi.

Już drugi raz podczas tego pobytu na Wyspie Sobieszewskiej wybrałem się do Ptasiego Raju. Tym razem celem była nie morska plaża doń przylegająca, a jego leśne wnętrze. Dotarłem tam plażą, więc od ptaków siewkowych nie mogę w tej relacji uciec.

Dwa Calidrisy: C. alba i C. alpina, czyli piaskowiec i biegus zmienny

Wyglądająca na bardzo samotną sieweczka obrożna. O jej juwenalności świadczy zarówno słabe wybarwienie, jak i mniejsza płochliwość. I zagubiony wzrok.

Kamusznik

Zanosiło się na deszcz, więc plaża była pusta

Prognozy niestety się sprawdziły – krótkie intensywne opady dopadły mnie kilka razy. Tak wróciłem do hotelu

W tym miejscu kończy się plaża publicznie dostępna a zaczyna obszar ochrony lęgowisk sieweczki obrożnej. Zapora niemal tak szczelna, jak ta na granicy z Białorusią. Z tą różnicą, że sieweczek nikt na siłę z powrotem za ogrodzenie nie wypycha.

W tym miejscu wszedłem na ścieżkę prowadzącą w las. Są w nim dwa ciekawe ptasio miejsca: Wieża Nr 1 nad jeziorem Karaś i Wieża Nr 2 nad jeziorem Ptasi Raj. Pierwsza z nich nie oferuje już niestety ciekawych widoków, bo jej okolice zarosły a i samo jezioro zarasta trzciną. 

Stąd tylko kilometr do atrakcyjniejszej wieży. Wiedzie tam szeroka leśna droga, szedłem nią szybko. W pewnym momencie odniosłem wrażenie, że z głębi lasu ktoś mi się przygląda. Pierwszy rzut oka – nic. Ale zwolniłem, bo odczucie silne było. Stanąłem i spojrzałem raz jeszcze.  

On też się na mnie patrzył – dorodny samiec łosia stał jakieś 8 metrów ode mnie. Zaskoczenie i strach jednocześnie – gdyby tylko chciał, w sekundę, dwie byłby koło mnie. Nie będąc pewnym jego zamiarów, znieruchomiałem na moment. Powoli ustawiłem aparat w jego kierunku i zrobiłem kilka zdjęć. Łoś nadal tylko patrzył.  Bardzo uważnie.

Przeszedłem parę kroków, by zobaczyć go z boku.

Z zeszłego roku pamiętałem, że taki pan łoś może nie być tu sam. Po chwili w głębi krzaków zanotowałem ruch

To była łosza z łoszakiem. Stąd ta czujność samca.

Ciekawe spotkanie, ale widać było, że cała łosia rodzina czuje się moją nieobecnością zaniepokojona. Powolutku odszedłem.

Z drugiej wieży niewiele zobaczyłem – kilka typowych i powszechnych gatunków kaczek pływających. Niedługo znowu byłem w miejscu, gdzie spotkałem łosie. One nadal tam były, ale tym razem łoś stał po jednej stronie ścieżki, a klępa z łoszakiem po drugiej.  W pewnym momencie znalazłem się dokładnie pomiędzy nimi. Samcowi to się nie spodobało – wolno acz zdecydowanie ruszył w moją stronę. 

Mi też to się nie spodobało. Przyspieszyłem kroku, łoś jeszcze przez chwilę szedł za mną, potem już tylko odprowadzał mnie wzrokiem. Jestem pewien, że był gotowy do ataku.

Lasem wróciłem do Sobieszewa, zjadłem co nieco i na ostatnie chwile dnia wróciłem na plażę.

Piaskowiec raz jeszcze

Tak się kończył dzień

Szlamniki i inne takie

Choć drapoliczenie poprzedniego dnia zaczęło się bardzo wcześnie, skończyło się środkowym popołudniem – miałem więc czas i coś zjeść, i zaliczyć kolejny zachód słońca na plaży, i zregenerować siły przed dniem kolejnym. A dzień kolejny też zaczął się bardzo wcześnie – na wschód słońca chciałem być już na wschodniej części Mewiej Łachy. Czyli wstać znowu trzeba było tuż po 4 rano – oprócz czasu na śniadanie i dojazd samochodem do Mikoszewa czekał mnie jeszcze pieszy ponad półgodzinny marsz Przekopem Wisły.   

Tenże Przekop Wisły o brzasku

Na słodkowodnym Jeziorze Mikoszewskim – które było słoną zatoką Bałtyku jeszcze w połowie ub. wieku – nocuje dużo ptactwa wodnego, głównie gęsi. Jednym z powodów, dla których tak wcześnie chciałem tu być dziś rano, był poranny rozlot gęgaw. W ciągu paru minut stada liczone w setkach najpierw robią dużo hałasu dziobami, nawołując się do startu, potem włączają nogi i skrzydła, robiąc nimi jeszcze więcej hałasu aż w końcu wzbijają się w powietrze. Po zatoczeniu rundy nad jeziorem i nabraniu wysokości odlatują na dziennie żerowiska. Temu zjawisku właśnie się przez parę minut przyglądałem dokładnie w momencie, gdy wschodziło słońce. Parę minut po 6 rano było. 

Po kolejnych paru minutach byłem już nad brzegiem morza. Słońce zdążyło podnieść się parę stopni ponad horyzont. Bezwietrznie, powierzchnia morza niczym lustro. 

Pierwsze rozłożenie sprzętu. Było na co patrzeć. I na wodzie bezpośrednio przed obiektywem i na odległej mierzei w tle. 

Biegus rdzawy złapany jeszcze w ciepłych kolorach poranka

Biegus zmienny we własnym kółku

Biegus krzywodzioby już w niemal pełnym białym świetle dnia

i sieweczka obrożna

Zbiorowym bohaterem dnia zostały szlamniki. Było ich ze trzydzieści tego dnia – chyba tylko biegusów zmiennych było więcej. Ale szlamniki – jako większe i równie niepłochliwe – wdzięczniejsze do obserwowania i fotografowania były. 

Dużo ciekawych lub ładnych zdjęć szlamników mi się zrobiło. A że wpis nie może być zbyt długi, nadmiarowe fotki umieściłem w Galerii – już tam są, zapraszam.

Mały biegus i duży szlamnik bardzo zajęte tym samym

Szlamniki

Zabawnie wyglądało stadko biegusów stojących nieruchomo na jednej nodze, ogrzewających się w pierwszych promieniach ciepłego słońca.

Ale były czujne – przez cały czas któryś zerkał na mnie jednym okiem

Wracamy do szlamników

Tak wcześnie rano mało osób było na plaży – oprócz paru ptasiarzy tylko jeden zbieracz bursztynów. Nikt nam więc ptaków nie płoszył, mieliśmy je tylko dla siebie.

Początkowo planowałem zostać tu nawet do obiadu, ale późnym porankiem zmęczenie zaczęło brać górę. Ostatnie zdjęcie szlamnika i odwrót.

Gdy szedłem wzdłuż Wisły, towarzyszył mi przez krótki czas taki stwór

Po drodze jeszcze kawa i wczesnym popołudniem jestem z powrotem w hotelu. Sporo dnia jeszcze przede mną – choć prognoza pokazuje ryzyko opadów, już mam plan kolejnej wycieczki na dzisiaj. Ale o tym w następnym odcinku.

Drapoliczyłem

O akcji Drapolicz już kiedyś wspomniałem (np. tu), gdy dwa razy na krótko wpadłem na najwyższy poziom wieży obserwacyjnej na Górze Pirata za Krynicą Morską. Na tyle mi się to spodobało, że chciałem tam kiedyś wrócić na cały dzień, albo i na kilka dni.

Drapolicz to coroczna akcja zliczania ptaków migrujących jesienią ze wschodu i północy na na zachód i południe. Specyficzne ukształtowanie lądów i wód powoduje, że wzdłuż Mierzei Wiślanej biegnie – a może frunie? – ważny ptasi szlak migracyjny. Migrują tędy przede wszystkim wróblaki, czyli wszelkie ptaki drobne, których zliczyć nie sposób, a nawet ich szacowanie jest trudne – w jeden dzień potrafi ich przelecieć ponad milion w stadach liczących tysiące sztuk w każdym. Lecą też gołębie, ptaki krukowate i drozdowate, których rozmiar daje szansę policzenia, choć i u nich zdarzają się liczne stada, których wielkość się raczej szacuje a nie liczy. No i lecą ptaki drapieżne – niemal nigdy w większych stadach, zwykle pojedynczo lub w małych rozciągniętych grupkach. Je da się łatwo policzyć co do sztuki, jeśli tylko zliczający potrafi szybko identyfikować gatunki w locie na dystans. Po wielkości, sylwetce, sposobie lotu itd. a w trudniejszych przypadkach, gdy np. ptak widziany jest z odległości paru kilometrów, ze zdjęcia. Jeśli odpowiednio dobry sprzęt znajduje się pod ręką.   

Drapolicz trwa już ponad 15 już lat, od połowy sierpnia do połowy listopada ptaki liczy się codziennie od 7 rano do 3 po południu, czyli przez pełną dniówkę. O wyżywienie każdy uczestnik musi zadbać we własnym zakresie.

Dałem znać organizatorom wcześniej, że pojawię się na wieży. Nie chciałem zliczacza zaskakiwać swoją całodzienną obecnością, ale też nie chciałem trafić na dzień, gdy przez wieżę mają przewinąć się tłumy, bo i takie przypadki się zdarzają. Aby na wieży być na 7 rano, musiałem budzik nastawić na 4:45. Wyjeżdżałem z Sobieszewa jeszcze nocą i dopiero w połowie drogi wzeszło słońce.

 

Na leśnym parkingu byłem kwadrans przed 7, na wieżę dotarłem chwilę po starcie liczenia. Jeszcze przed wieżą przeleciał nade mną pierwszy ptak – wydawało mi się, że to orzechówka, ale na zdjęciu okazał się nim dzięcioł duży.

Wyprzedzając wypadki – dzięciołów dużych przeleciało tego dnia ze dwie setki, co wydało mi się dziwne, gdyż wg mojej wiedzy są to ptaki osiadłe. Doczytałem po powrocie do domu: osiadły jest podgatunek Dendrocopos major pinetorum powszechnie występujący w Polsce i na zachodzie, natomiast podgatunek Dendrocopos major major gniazdujący w płn.-wsch. Polsce i za naszymi wschodnimi granicami migruje. Nie jest to wiedza powszechna wśród ptasiarzy amatorów, tym bardziej doświadczenie to mnie cieszy.

Wracając do chronologii… Na wieży obecny był już mający dyżur tego dnia obserwator, Gerard – jeden z najczęściej dyżurujących obserwatorów. W zeszłym roku z ok. 90 dni drapoliczenia on był na wieży ponad 50 dni! Nie mogłem trafić w lepsze ręce.

Dzień trwa od nieco ponad pół godziny, ptaki jeszcze się nie rozpędziły. W pierwszych minutach pokazały się dzięcioły duże, małe stadka wróblaków – głównie sikor i ziarnojadów – a także pojedyncze sójki, śpiewaki, kwiczoły, dymówki i rudziki.

Pierwszym drapieżnikiem był krogulec. Mimo że w ciągu dnia przeleciało ich najwięcej, na dobre zdjęcie żaden się nie załapał. 

Pierwszy kobuz

Potem kolejne – nielicznie acz równomiernie kobuzy nadlatywały w ciągu dnia.  

Przez pierwszą godzinę przeleciało dużo ptactwa, ale chyba tylko trzy gatunki drapoli: kobuz, krogulec i bielik. Ten ostatni to z pewnością nie migrant, a gniazdujący gdzieś w okolicy osobnik. Łącznie między 7 a 8 rano zapisałem 23 obserwacje.

Przez następną godzinę ptaki chyba jadły śniadanie. Przeleciało ich niewiele w tym tylko dwa kobuzy. Łącznie zaledwie 13 obserwacji.

Worek rozwiązał się tuż po 9. Do krogulców (4 sztuki) i kobuzów (5) dołączył jeden drzemlik (brak foto niestety) i dwa myszołowy.

W odróżnieniu od spieszących się gdzieś małych sokołów, myszołowy przelatywały powoli, czasem nawet kołując nad więżą. Stąd i okazja do lepszych zdjęć.

Pomiędzy 10 a 11 przeleciało aż 12 krogulców, 4 kobuzy, jeden myszołów i pustułka. 

W ostatniej godzinie przed południem padł rekord – przeleciało ponad 20 krogulców! A tylko jeden kobuz i dwa myszołowy. Pojawił się też pierwszy tego dnia trzmielojad, wprowadzając nieco konfuzji do obserwacji,

Konfuzja bierze się stąd, że odróżnianie trzmielojada od myszołowa z dużej odległości nie jest proste. Gatunki są podobne, u obydwu występuje duża osobnicza zmienność kolorystyczna. Wiele z nich na szczęście przelatywała dość blisko – podszkoliłem się nieco w ich oznaczaniu. Ten poniżej to trzmielojad w wersji brązowej

A to trzmielojad w wersji jasnej. Jest różnica?

A to znowu myszołów

Do południa nie można więc było narzekać – ptaki wszelakich gatunków dopisywały w tym i  drapole. Jedno życzenie na drugą część dnia mieliśmy z Gerardem i głośno to obaj powiedzieliśmy: mogłoby być więcej rzadszych gatunków ptaków drapieżnych, bo dotychczas przelatywały raczej pewniaki.

Od czasu do czasu na któryś z przelatujących ptaków siadał na drzewie blisko wieży. Np. ta białorzytka 

Słońce mocno grzało tego dnia. Dzięki lekkiemu wiatrowi dało się na wieży nawet bez odrobiny cienia wytrzymać. Być może to właśnie nagrzewająca się ziemia i powstające kominy powietrzne wprowadziły parę zmian w przelotach.

Najpierw kierunek przelotów zmieniły myszołowy. Do południa ciągnęły na zachód, od teraz już do końca obserwacji leciały na wschód. Czy to te same? Zorientowały się, że przy tak ciepłej aurze nie pora jeszcze na podróż na zimowiska?

 

Druga zmiana to pojawienie się kominów powietrznych. Duże drapieżniki potrafiące dobrze wykorzystać siłę nośną swych skrzydeł dołączały jeden po drugim. Wlatywały w komin u jego podstawy i krążąc, dawały się unosić wstępującym prądom ciepłego powietrza.  

Słabe zdjęcie, ale za to jedyne

I najważniejsza zmiana: pojawiły się inne gatunki.

Zaczęło się od błotniaka stawowego. Najpospolitszy z błotniaków, częsty również i u nas, ale pierwsza obserwacja nawet znanego ptaka w migracji to też przeżycie. 

Kania ruda

Tuż po pierwszej po południu w oddali pojawił się samiec błotniaka zbożowego – nie leciał wzdłuż Mierzei, ale przeciął Zalew Wiślany w poprzek. 

Przed drugą nadleciał większy drapieżnik – miałbym problem z jego oznaczeniem, gdyby nie Gerard. To orlik krzykliwy! 

Oglądając go z bliska lub na zdjęciu, widać wszystkie jego 7 palców – cecha przydatna w oznaczaniu gatunku.

Orlik krzykliwy to mój jedyny prawdziwy orzeł. Pierwsza obserwacja gatunku w tym roku i druga w życia. I pierwszy raz uwieczniony na zdjęciu. Cieszy!

Przez niemal całe popołudnie bardzo licznie leciały myszołowy (głównie na wschód) i krogulce. Przed 15 przeloty zwolniły – to dobrze, bo szkoda by było kończyć.

Na ostanie zdjęcia wpadł myszołów.  

A ostatnim zanotowanym ptakiem był krogulec.

Łącznie zaraportowałem 256 ptaków 44 gatunków. Liczba ta nie obejmuje drobnych wróblaków, których były tysiące w ciągu dnia. Najliczniejsze były myszołowy – zliczyłem ich 92, choć pewnie część z nich podwójnie. Drugie miejsce zajęły krogulce – było ich 58. One w jednym kierunku leciały więc błędu w ich zliczaniu nie było. Podium zamknęły kobuzy –  18 sztuk.

Niewątpliwym królem dnia był orlik krzykliwy.

Zbliżone, choć nie dokładnie takie same, liczby trafiły do raportu dziennego Drapolicza z dnia 12 września.  

Już kombinuję, kiedy kolejny raz na wieżę jeszcze w tym sezonie pojechać…