Opis najciekawszej części wycieczki na Półwysep Helski zostawiłem na koniec. Relację zaczynam tam, gdzie skończyłem ją w którymś z poprzednich wpisów: rzecz się dzieje w Kuźnicy, przyjechałem tam tego dnia rano, po krótkim rozpoznawczym spacerze wróciłem do Juraty po lunetę, która i tak okazała się mało przydatna do obserwacji ptaków na części Ryfu Mew oddalonym ode mnie o ponad kilometr, może dwa. Nie mogłem okazji obejrzenia ptaków na Ryfie odpuścić. Skoro z daleka nie widać, trzeba się dostać bliżej. Obchodzę więc port w tę i z powrotem w poszukiwaniu łodzi do wynajęcia – z kierowcą lub bez. W porcie wśród rybaków nie znalazłem, szukam wśród wypożyczalni sprzętu: mają kajty, kajaki, rowery wodne, deski ale to wszystko nie dla mnie. Przy jednej z wypożyczalni parkują łodzie motorowe – mogą mi pożyczyć, ale bez obsługi. Uprawnienia niepotrzebne poza prawem jazdy. Pożyczam na godzinę i po krótkim instruktażu jestem na wodzie.
Warunki z wielu powodów niesprzyjające. Jest już środek dnia – na wodach w pobliżu Ryfu jest mnóstwo kajterów i innych wodniaków, a paru z nich rozbiło wręcz obóz na łasze wyganiając ptaki w głąb zatoki. Ptaki, które na łasze spędzają noc już dawno rozleciały się na żerowiska. No i silny wiatr tworzący fale – spowalniają one mocno motorówkę i kołyszą nią tak, że nawet przy zatrzymanym silniku nie sposób przez lornetkę patrzeć, nie mówiąc już o robieniu zdjęć. Ze dwadzieścia minut zajęło mi niewprawnemu pokonanie około jednego, może półtora kilometra. Widok za mną na Kuźnicę skąd wypłynąłem
I jeszcze jedna trudność, z której sobie sprawy nie zdawałem: na całej długości ryfu ciągnie się płycizna na sto, dwieście metrów szeroka. Bez ryzyka urwania śruby nie ma szans podpłynąć bliżej. Wykorzystuję nieliczne momenty, gdy mniej kołysze, na obserwacje ptaków i zdjęcia.
Czaple siew stojące po kolana wodzie
Widzę śmieszki i jednego bataliona – to już ciekawa, bo nieoczywista obserwacja, nawet jeśli gatunek zaliczany do pospolitych.
A tu już więcej gatunków: mewy srebrzyste i siodłate, rybitwy, jakieś małe i średnie siewkowate – nieco za daleko na dobre zdjęcia, ale już wiem, że miejsce to ma potencjał.
Kończy mi się czas. Wracając, kombinuję co zrobić, jak i kiedy tu wrócić. Następnego dnia wieczorem wracam do domu nocny pociągiem i będzie to długi dzień. Pozostaje pierwsza część dnia, ale musiałbym być w Kuźnicy bardzo wcześnie, by zakończyć dłuższą niż dzisiejsza wyprawę zanim wodniacy wyruszą w morze. Czyli mam plan: wstaję po czwartej rano, bez śniadania i z pełnymi bagażami łapię pociąg z Juraty do Kuźnicy po piątej, przed szóstą jestem w porcie, o szóstej wypływam i na dziewiątą wracam. Mam dobre dwie do trzech godzin. I pogoda ma być po mojej stronie tym razem: słonecznie i całkowicie bezwietrznie, a więc i bez fal! Pozostaje dogadać się z kimś, kto mi pożyczono łódkę o szóstek rano w niedzielę. Okazuje się to łatwe: właściciel łódki, na której płynę, mieszka koło wypożyczalni i gotów jest nawet i o czwartej wstać. Jesteśmy więc omówieni.
Słowo się rzekło, kobyłka u płota – czyli łódka czeka na przystani.
To ta pierwsza od brzegu. Za chwilę pojawia się też właściciel i punkt szósta wyruszam.
Tafla gładziutka, nie ma wiatru i fal. Lepsze warunki do fotografii.
Tym razem jednak nie z łódki planuję obserwacje. Na nogach mam plastikowe sandały, na tyłku gatki kąpielowe. Dopływam do mielizny, wyłączam silnik, wyskakuję z łódki, podnoszę śrubę i przez sto metrów holuję łódź w kierunku ryfu. Mimo poranka woda ciepła, sięga zaledwie do kolan – sympatycznie jest.
Zostawiam łódkę tam, gdzie zaczyna ona już dnem szorować po dnie. Do lądu ponad 50 metrów a kotwicy na wyposażeniu nie ma – pozostaje mi mieć nadzieję, że wiatr czy fale nie zepchną mi łódki w morze.
Gotów na spacer Ryfem Mew
Najpierw rzucam okiem na kierunek, z którego przybyłem: siedzą tam głównie czaple siwe i kormorany a i łacha się zaraz kończy.
Idę więc na południe – tam znacznie więcej się dzieje i jest po czym iść
Szybko odnajduję rzadsze ptaki – w środku kadru brodziec śniady, po lewej rybitwy czubate, w głębi ohary.
A tu kulik wielki i kwokacz brodzącew płytkiej wodzie
Ruszam przed siebie. Ptaki niestety też. Dystans ucieczki spory – znacznie większy niż na plaży. Już wiem, że powinienem był zabrać ze sobą lunetę na łódkę, ale idąc w nieznane, obawiałem się zamoczenia.
Stadko batalionów – wczoraj widziałem jednego z nich, dziś jest ich co najmniej pięć.
Najbliżej dają się podejść biegusy zmienne.
Bardzo ruchliwe to ptaki, ale zwykle tak są zajęte przeczesywaniem piachu, że nie reagują zbyt pospiesznie na spokojnie siedzącego człowieka z lufą.
Dochodzę do miejsca, gdzie ląd znika pod wodą na kilkadziesiąt metrów. Nie jest to przekop umożliwiający przepływanie kutrami – jest płytko, mam jeszcze czas, więc przechodzę na kolejną łachę.
Już z godzinę tak powoli idę, drugi brzeg Zatoki Puckiej coraz bliżej. Rzut oka w tył – łódka daleko została.
Oprócz dorosłych ptaków wielu gatunków widzę też tegoroczne rybitwy czubate i sieweczki obrożne.
A to niemal na pewno oznacza, że one się tu wykluły. Mimo presji ludzkiej przez okrągły rok (bo dla kajterów nie pora roku a warunki wietrzne mają znaczenie), jest to jednak miejsce lęgowe i to dla ptaków rzadkich gatunków. Czyli i mnie nie powinno tu być, choć oficjalnie zakazu nie ma – jedyna ochrona tego obszaru to objęcie go programem Natura 2000, co wydaje mi się dalece niewystarczające.
Cieszę się, że tam byłem, Ryfem Mew się przeszedłem, ale z mieszanymi uczuciami wsiadam do łódki.
W drodze powrotnej dokładam nieco dystansu i dużym łukiem płynę do portu, ciesząc się po drodze wiatrem we włosach. Już po powrocie do domu sprawdzam GPS – okazuje się, że łódką i pieszo dotarłem łącznie niemal do połowy Zatoki Puckiej.
Oddaję łódkę parę minut przed dziewiątą. Zaraz otwierają pierwszy bar w Kuźnicy, w którym mogę zjeść śniadanie. I za drugą chwilę pojawią się pierwsi uczestnicy Marszu Śledzia i na plaży zrobi się tłoczno. Idealnie więc z czasem wycieczki trafiłem.
Wracam z Helu z dziesięcioma nowymi gatunkami na liście rocznej. Stan gry na koniec czerwca wynosi więc 233, co już jest lepszym wynikiem niż w całym ubiegłym roku. A mam jeszcze apetyt na jesienne obserwacje nad morzem…
Tak jak na wypłynięcie Pielgrzymki Ludzi Morza z portu w Kuźnicy trafiłem przypadkiem, tak i o dzień późniejszym wydarzeniu również w Kuźnicy nie miałem wcześniej pojęcia i byłem jego mimowolnym świadkiem.
Od 2002 roku odbywa się tu Marsz Śledzia, czyli piesze przejście Zatoki Puckiej Ryfem Mew liczące około 12 kilometrów. Startuje on z plaży na wschód od Kuźnicy a kończy na cyplu Rewskim. Spontaniczny kiedyś udział, dziś wymaga już wcześniejszych zapisów, odpowiedniego stroju i wpisowego, a liczbę uczestników ograniczono do dziesięciu grup po dziesięć osób, czyli do setki.
Punkt zbiórki koło port w Kuźnicy: rejestracja, przebieranie się, ogłoszenia organizacyjne
Element rozgrzewki?
Mija 10 rano – śledzie formują szyk
Jest sporo osób towarzyszących i tylko paru kibiców, jak ja. Niektóry przyglądają się wydarzeniom z wody
Zdjęcie dnia? Aż chce się podążyć za wzrokiem tej trójki…
Łódź organizatorów będzie towarzyszyła przeprawie
Uczestnicy dzielą się na grupy i gromadzą pod osobnymi flagami – każda grupa z przewodnikiem.
Wymarsz z miejsca zbiórki.
Punkt, gdzie droga z plaży na Ryf Mew jest najkrótsza i najpłytsza, znajduje się niemal kilometr na wschód od miasta w jego części zwanej Syberią. Raczej nie ze względu na klimat.
Przewodnik coś powiedział, odprawił jakiś rytuał i pierwsza dziesięcioosobowa grupa weszła w wody Zatoki.
Coś jednak musiało pójść nie tak, bo wbrew tradycji morze tym razem nie rozstąpiło się. Zanurzenie jednak niewielkie. Kolejne grupy śledzi podążają śladami tych pierwszych.
Cały pochód już w wodzie
Ten przemarsz trwa kilka godzin – zakończenie planowane jest na około 15 w rewie. Po drodze jest przerwa na posiłek regeneracyjny oraz uroczystość pasowania każdego z uczestników na śledzia. Ciekawa acz kontrowersyjna to zabawa – opowiem o tym w kolejnym wpisie.
Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie na koniec i wsiadam w pociąg do Gdyni, a wieczorem nocnym do domu.
W tym wpisie kombinowana relacja z wizyt w kilku miejscach środkowej części Półwyspu Helskiego odbytych w ciągu trzech dni. Brak jedności czasu, miejsca i akcji – czyli antydramat grecki.
Ostatnie godziny przedsezonia w Juracie – rok szkolny dziś się kończy, a tłumy ruszą na Hel dopiero jutro pierwszymi przedpołudniowymi pociągami. Na molo dominują jeszcze emeryci i dzieci drobne.
Surrealistyczna surferka nadlatująca nagle spoza kadru nad stado śmieszek.
Ładna ta Jurata zwłaszcza parkowa część w pobliżu mola. Ale nie da się tam dług wysiedzieć. Idę brzegiem Zatoki do Jastarni, mając nadzieję na jakieś ptactwo nawodne lub nadrzewne. Np. na takiego podlota dzięcioła czarnego, którego usłyszałem z dwustu metrów.
Podloty wszelkich gatunków ptaków są bardzo narażone na atak drapieżników. Jeszcze nie potrafią sprawnie latać, nie rozpoznają dobrze zagrożenia, a jednocześnie drą dzioby w oczekiwaniu na pokarm ciągle jeszcze dostarczany przez rodziców, zdradzając tym samym swoją lokalizację. Nic dziwnego, że zdecydowana większość piskląt nie dożywa pierwszych urodzin.
Nieco udramatyzowany w oku komórki widok w kierunku Jastarni. Tam idę.
Piękny widok kaczki wodzącej tak liczne stadko, nawet jeśli to tylko krzyżówka stanowiąca pewnie z 80% całej populacji ptaków wodnych w Polsce.
Mała nagroda za cieprliwość w postaci trzech perkozów rogatych
Nie powinno ich tu być, bo nie odbywają lęgów w Polsce, a okres lęgowy ciągle trwa. Perkozy rogate widywane są u nas głównie w czasie wiosennych i jesiennych przelotów, nielicznym ptakom zdarza się również zimować w Polsce, np. na wodach Zatoki Gdańskiej. W czerwcu tego roku odnotowano je w Polsce zaledwie dwa razy właśnie w okolicach Jastarni. W tym jedna obserwacja to ta moja dzisiejsza.
Ciekawostka przyrodnicza – prosimy nie regulować odbiorników ani nie wycierać ekranów.
Te pionowe smugi nad drzewami to chmary owadów; przypuszczam, że to ochotki.
Następnego dnia rano pociągiem jadę jeszcze kawałek dalej, do Kuźnicy. Główną motywacją jest chęć zobaczenia miejsca, gdzie zaczyna się Ryf Mew (Rewa Mew), zwany również Rybitwią Mielizną. Jest to naturalne piaszczyste wybrzuszenie dna Zatoki Puckiej tworzące wał idący w poprzek Zatoki od Kuźnicy właśnie do Rewy. Na południowym końcu Ryfu, czyli na Cyplu Rewskim, byłem już w tym roku. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że cypel ten ciągnie się aż tak daleko. Co to ja z geografii w szkole miałem, piątkę…?
Piękno tego cypla wynika z dwóch rzeczy. Po pierwsze jest płytki: na znacznej jego długości piasek wychodzi ponad powierzchnię wód Zatoki, na pozostałej głębokość nie przekracza pewnie metra. Za wyjątkiem dwóch ludzką ręką wykonanych nieco głębszych przekopów umożliwiających tranzyt małych łodzi i kutrów rybackich z portów w Kuźnicy, Pucku czy Władysławowie. Zachodnia część Zatoki Puckiej odcięta Ryfem lokalnie zwana jest Małym Morzem – bardzo płytkim akwenem o średniej głębokości zaledwie 3,13 metra. A że wiatry wieją tu przez większość część roku, jest to raj dla wszelkiego rodzaju surferów. A drugi powód wyjątkowości Ryfu Mew kryje się w drugim członie jego nazwy: jako że mierzeja ta nie ma stałego połączenia z lądem jest to w miarę bezpieczny kawałek lądu dla mew, rybitw, sieweczek i pewnie paru innych gatunków. I ten argument mnie tu właśnie sprowadził, choć nie miałem pojęcia o geografii Ryfu, jego widoczności z lądu i możliwości obserwacji ptaków. Przyjechałem celem rozpoznania terenu walką.
Zanim o ptakach…. Pierwsze kroki z pociągu kieruję do portu. Niby cisza, ruchu kutrów nie ma, ale przy wielu jednostkach mniejszego i większego kalibru krzątają się ludzie.
Coś mi mówiło, że coś się szykuje. Zaciągam języka – pytam w języku polskim, odpowiedź dostaję w mieszance polskiego i kaszubskiegoi. Już miałem kontakt z tym językiem, więc zaskoczony nie byłem. Większość zrozumiałem: wielki dzień dzisiaj dla rybackiej społeczności Kaszub. Akurat dzisiaj, w sobotę 24 czerwca, odbywa się doroczna pielgrzymka ludzi morza. Po mszy na lądzie kutry z Jastarni, Kuźnicy i Władysławowa wypływają na wody Małego Morza, gdzie odprawiana jest msza, po której rybacy płyną do Pucka na mszę polową w tamtejszej farze. Zwyczaj jest stary, sięga pewnie XIII wieku. Po długiej przerwie jego tradycję odnowiono w 1981r. i od tego czasu ponownie co roku w dniu odpustu św. św. Piotra i Pawła pielgrzymka kaszubskich rybaków wyrusza w morze.
Średnie, małe i jeszcze mniejsze jednostki biorą w niej udział.
Stoję długo zauroczony widowiskiem… Mewa siodłata też.
A tymczasem w innej części Kuźnicy
Tylko w tym kadrze zmieściło się około trzydziestu pięciu latawców napędzających deski i ich pasażerów. Poza kadrem w zasięgu wzroku było ich wiele setek – pięćset, a może więcej?
Były też tradycyjne deski windsurfingowe
Mniej tradycyjne deski napędzane wiosłem (SUP z angielska, czyli wiosłowanie na stojąco)
Oraz wing foiling, wakeboarding i parę innych całkowicie nieznanych mi sposobów przemieszczania się po wodzie.
Aura taka, że nawet zwykłe prześcieradło rwało się do lotu
A teraz najważniejsze – w końcu głównie dla ptaków tu przyjechałem… Z portu w Kuźnicy widzę mieliznę Ryfu Mew. Miejsce, gdzie ptaki przebywają jest bardzo daleko niestety – dwa, trzy kilometry?
Zoom 400mm jest bez szans. Wiem, że i luneta x60, której nie mam ze sobą, też nie da rady. Celowo nie zabrałem, bo ciężka, a plan był taki, by wracać z Kuźnic do Juraty piechotą plażą bałtycką. Ale co szkodzi spróbować? Jest ciągle poranek, dużo dnia przede mną. Wsiadam w pociąg do Juraty, lecę do hotelu po lunetę ze statywem i zestawem do digiscopingu, wsiadam w kolejny pociąg i już po dwóch godzinach jestem z powrotem w Kuźnicy. Rozstawiam i ustawiam statyw z lunetą, montuję adapter do digiscoping, do niego komórkę, długo kalibruję i…. Kiszka! Jak to już widziałem z góry, luneta x60 w połączeniu z kamerą komórki x4 też nie dały rady. Ptaki ciągle dobrze poza granicą rozpoznawalności. No może poza czarnymi przecinkami, które z pewnością są kormoranami.
Nie jestem rozczarowany, bo wiedziałem, że tak będzie. Na obronę sprzętu, metody i operatora powiem, że te drzewa i budynki w tle oddalone są o około 10km. Sprzęt nie jest zatem taki zły – trzeba tylko zdawać sobie sprawę z jego realnych możliwości.
Ale przygoda z Ryfem Mew nie kończy się jeszcze. Wręcz przeciwnie – dopiero się zaczyna, bo przyszedł mi do głowy całkiem niezły pomysł. Ale o tym w kolejnym odcinku.
Korzystając z ostatnich dni przed startem letniego sezonu i z wyśmienitej pogody, wylądowałem na cztery dni na Półwyspie Helskim: dwa dni w Helu, dwa w Juracie. Cel jak zwykle: podpatrywanie ptaków, natury i długie spacery. Znów w pojedynkę niestety.
Ptasio nie jest to dobry czas na nowe obserwacje. Kto nie leniuchował przez pierwsze pół roku, ten większość dla niego osiągalnych gatunków już widział, a pozostały mu tylko pojedyncze i raczej z kategorii rzadkie lub bardzo rzadkie. I oczekiwanie na jesienne przeloty. A zatem bardzo dużo chodzenia będzie, trochę fotografowania ptaków, ryby na śniadanie, obiad i kolację. I mało komentarza do zdjęć poniżej – zapraszam.
Seria “Na Wrakach”. Wraki to i nazwa miejsca i resztki okrętów wojennych tam zdeponowanych. Dziś dowodzą nimi mewy i kormorany.
Młodziutka dymówka – albo czeka na laryngologa albo jest bardzo głodna.
Dwie ciekawostki wśród krzyżówek, obie na dole zdjęcia w powiększeniu.
Ta biała z lewej to kaczka domowa na gigancie. Komuś musi jednej sztuki w inwentarzu brakować. A ptak z białą tasiemką na na szyi to rożeniec, którego nie powinno w czerwcu tu być. Jest to jedna z sześciu obserwacji tego gatunku w Polsce w tym miesiącu.
Łabędź niemy eskortowany przez krzyżówki
Przegląd ptactwa widzianego w czasie wielokilometrowych spacerów plażami – i od strony Zatoki i od morza. Najłatwiej o mewy (śmieszki, srebrzyste, siwe i siodłate), rybitwy (rzeczne i czubate) i kormorany – zwłaszcza na falochronach.
Widziałem co najmniej dwa razy rybitwy popielate i próbowałem zrobić im zdjęcia w locie, bo to bardzo rzadki gatunek. Ale żadne zdjęcie nie wyszło – za daleko i za szybkie były. A szkoda, bo byłaby to pierwsza moja potwierdzona obserwacja rybitwy popielatej w życiu. W zamian rybitwa czubata w locie na tle ciepłego nieba.
Trafiła mi się możliwość podglądania kormorana męczącego się ze złapaną flądrą.
Najpierw długo ją w dziobie obracał. Może chciał zabić przed konsumpcją. A potem długo się męczył, by ustawić rybę przodem do kierunku jazdy i bezpiecznie połknąć. Zdjęcie z prawej to właśnie moment przełykania.
No i frajda z zauważenia pary kulików wielkich, które przysiadły sobie na chwilę na plaży. Takiej obserwacji nie można zaplanować – czysty przypadek. Tm bardziej cieszy.
Jest środek ostatniego tygodnia przed rozpoczęciem wakacji szkolnych. Turystów niewielu, ale i tak dużo więcej niż gdy tu byłem zimą. Jest ciepło, słonecznie, wieje umiarkowany wiatr chwilami przechodzący w silny – idealny dla kajterów.
Bezludna plaża na Cyplu Helskim
Najciekawszy moment tych dwóch dni w Helu: wschód słońca oglądany z plaży na Cyplu Helskim.
Słońce wzeszło tego dnia ok. 4:00. Na cypel wyruszyłem po trzeciej, o trzeciej trzydzieści miałem już zapisane pierwsze ptasie obserwacje – głównie ptaków śpiewających dość aktywnych o tej porze.
Jak widać, na plaży nie byłem sam. Parę osób przyszło tu tuż przede mną, ale po wschodzie wróciły do spania – ja poszedłem na długi ptasi spacer zakończony późnym śniadaniem.
To nadal wschód, ale w ciepłej oszukanej ekspozycji. W rzeczywistości silnie operujące poranne słońce raziło oczy a kolory bladły.
Po dwóch dniach w Helu jutro po porannym spacerze i wczesnym śniadaniu przenoszę się do Juraty.
Trochę na fali zainteresowania historią społeczności ewangelickiej na naszych terenach, trochę w poszukiwaniu ciekawych wydarzeń artystycznych, trafiłem na zapowiedź opery Giovanniego Pergolesiego “La Serva Padrona” wystawianej we wnętrzach byłego zboru ewangelickiego w Żeliszowie – wsi położonej między Lwówkiem Śląskim a Bolesławcem. Czyli dwa w jednym, bo i miejsce i przedstawienie warte uwagi. Wybraliśmy się więc.
Wydarzenie organizowane było przez stowarzyszenie Ars Augusta w ramach Śląskiego Festiwalu Muzycznego. “La Serva Pardona” to krótkie (45min) kameralne intermezzo operowe – i forma i długość w sam raz dla niezaawansowanych miłośników opery.
Trzyosobowej obsadzie aktorskiej (Mikołaj Bońkowski, Elvire Beekhuizen i Bogdan Nowak we wspaniałej niemej roli mimicznej) towarzyszył Łużycki Zespół Barokowy (Das Lausitzer Barockensamble).
Przyjechaliśmy na miejsce sporo przed czasem, by bez pośpiechu obejrzeć miejsce akcji, czyli sam kościół poewangelicki. Jego surowe wnętrza dostępne są dla publiczności tylko w czasie tego typu wydarzeń.
Kościół w obecnej formie powstał pod koniec XVIII wieku w miejscu wcześniejszego drewnianego zboru. W wieku XIX dobudowano wieżę. Tak się prezentował przed wojną na tle zabudowań wsi.
Ta chyba współczesna grafika odtwarza oryginalny wystrój świątyni
Przetrwała ona do końca wojny w stanie nienaruszonym, z pełnym wyposażeniem, kryształowymi żyrandolami. I jak wiele obiektów tego typu padła łupem złodziei i czasu.
Tak wyglądała w 2014 roku, gdy nowi właściciele zaczęli obmyślać plan jej ratowania.
A tak wyglądała z zewnątrz w dniu wystawienia opery
Dech zapiera, gdy wchodzimy do środka
Dużo pracy już włożono w restaurację obiektu. Przede wszystkim na głowę już się woda nie leje a cała konstrukcja nie grozi zawaleniem.
Okno z pióropuszem
Wrażenie robi odkryta drewniana konstrukcja
Stary cmentarz przy kościele
O historii zboru i jego współczesnych losach można poczytać w wielu miejscach w internecie – wystarczy wpisać hasło “Perła Żeliszowa”. Bo to rzeczywiście perła. Trzymam kciuki, by Fundacji “Twoje dziedzictwo” udało się doprowadzić plany do końca.
Pierwszy raz wybieramy się w wysokie partie Karkonoszy od strony Czech. Trochę zaporowo do tej pory oddziaływał na nas fakt, że spod domu samochodem trzeba pokonać 75km, w tym spory dystans po górach, co zajmuje prawie półtorej godziny w jedną stronę. Razy dwa i robią się aż trzy godziny samej jazdy z około ośmiogodzinnej wycieczki. Ale w końcu spróbowaliśmy i okazało się, że bardzo warto było.
Znakomitym ułatwieniem jest fakt, że po stronie czeskiej dalej i wyżej można wjechać w góry. Wybierając się w okolice Łabskiego Szczytu, skąd blisko na Kotły czy na Szrenicę, samochód można zostawić w miejscowości Horni Misecky na wysokości 1000m n.p.m., jako i my uczyniliśmy. Co więcej, w wysokim letnim sezonie zaczynającym się w pierwszy weekend czerwcowy (czyli 3 dni po naszej wizycie), kursuje autobus, który wywozi turystów pod Vrbatovą Baudę aż na 1400m n.p.m.! A autobus ten ciągnie za sobą przyczepkę na rowery. Rewelacja! Bo będąc już na 1400m, teren jest w miarę płaski i ani górskich rowerów ani górskiej kondycji mieć nie trzeba, by pojeździć po wysokich górach.
Ale my pieszo dziś z parkingu w Hornich Miseckach. Profil trasy wygląda niedobrze: przez pierwsze 3km mamy do pokonania aż 400m przewyższenia. Mapy mówią, że powinno nam to zająć prawie 2 godziny. Ale idzie się zaskakująco dobrze: trasa ma dość jednolite nachylenie na całej długości, podziwiamy ładne i nowe dla nas widoki, i ani się obejrzymy, jak po niecałej godzinie jesteśmy w najwyższym punkcie dzisiejszej trasy (ok. 1411m).
Właśnie zakwitły sasanki alpejskie
Mijamy linię przedwojennych umocnień. Takich schronów wybudowano w Sudetach do 1938 roku ponad dziewięć tysięcy. Przydały się one Czechosłowakom, jak północna część Linii Maginota Francuzom.
Dochodzimy Łabskiej Łąki. Płasko tu i widoki pyszne: na Łabski Szczyt, Kotły i schronisko Łabska Bouda stojące na skraju kotła Labsky Dul.
Chyba nie szliśmy tak długo, by aż pod ukraińską granicę dojść?
Oczywiście Maronik z nami w góry idzie. W końcu to wyżeł, a nie niżeł.
A może to pies pasterski?
Źródła Łaby to najdalszy punkt wycieczki, robimy przerwę na kawę.
Po krótkim marszu druga przerwa na kawę w Łabskiej Boudzie.
Chcemy zobaczyć wodospad Panczawy – najwyższy wodospad w Karkonoszach.
Wody o tej porze roku Panczawa nie niesie dużo. Licznymi kaskadami spada ona 250m w dół kotła, a najdłuższa z kaskad ma 148m.
Idziemy do Vrbatowej Boudy.
Po drodze natrafiamy na kolejne wspomnienie Mistrza Hanca.
Dramatyczna ale i piękna to historia. W marcu 1913 roku odbywał się w tej okolicy bieg narciarski na 50km. Zawody rozpoczęły się przy dobrej pogodzie więc zawodnicy – a było ich sześciu – wystartowali w lekkich strojach. Gdy przyszło gwałtowne załamanie pogody, jeden biegacz za drugim schodził z trasy. Jedynie Bohumil Hanc nie zrezygnował – prawdopodobnie w zamieci śnieżnej nie usłyszał komunikatu sędziego o odwołaniu zawodów. W samej koszuli, bez czapki i rękawiczek biegł dopóki sił starczyło. Odnalazł go ledwo żywego inny zawodnik. Co było dalej, można przeczytać np. tutaj.
Vrbatova Bouda – to tutaj dojeżdża autobus.
Widok na główny grzbiet i stację przekaźnikową
Mimo że to południowy stok Karkonoszy, napotykamy pojedyncze łachy śniegu. Nie można nie zatrzymać się i nie ulepić ostatniego bałwana tej zimy (ten na pierwszym planie)
I jeszcze ostatniejszego
Jeśli tylko nie pociągnie nas raz jeszcze w czerwcu w wysokie Karkonosze, ten czeski bałwan pozostanie bałwanem ostatecznie żegnającym zimę 2022/2023.
Stąd szlak prowadzi niemal pięć kilometrów asfaltowymi serpentynami. Dobrze, że tędy nie wchodziliśmy.
Po prawie piętnastu kilometrach i nieco ponad trzech godzinach samego marszu jesteśmy na parkingu. Łatwiej i szybciej jednak się wchodzi na grzbiet, niż oczekiwaliśmy. Przy długim dniu można sobie pozwolić na znacznie dalszy stąd wypad – np. nad Śnieżne Kotły. A może i z rowerami tu kiedyś przyjedziemy?
W Dolinę Baryczy na półtora dnia się wybrałem pod koniec maja. Bez większych oczekiwań co do mnogości nowych gatunków – owszem, kilku się spodziewam, ale głównym motywem wycieczki było obserwowanie ptaków w szczycie sezonu lęgowego.
Pierwszy przystanek robię tuż za Żmigrodem na Stawie Jamnik i Rudy. Z poprzednich wizyt pamiętałem tamtejsze ptasie bogactwo i również tym razem się nie zawiodłem. I na wodzie i na wyspie widzę tysiące ptaków.
Dominują mewy, jest nieco rybitw, dużo łabędzi i mnóstwo różnych kaczek. Widzę pojedyncze mewy czarnogłowe – to jeden z kilku nowych gatunków do listy rocznej, po które nad Barycz przyjechałem.
Łabędzie nieme wodzą już młode.
Niespodzianką jest inny widok
To łabędź krzykliwy z pisklęciem! To absolutna rzadkość w Polsce. Jeszcze pięćdziesiąt lat temu łabędzie krzykliwe obserwowano w Polsce wyłącznie w przelocie. Pierwszy lęg odnotowano nad Biebrząa w kolejnych latach nad Baryczą właśnie. ale ciągle były to bardzo nieliczne przypadki – na przełomie wieków doliczono się w Polsce zaledwie kilkunastu par lęgowych. Dziś mówimy już o około trzystu parach – ciągle to bardzo niewielka liczba, ale wydaje się, że już na tyle duża, by nasza populacja lęgowa przetrwała. Cieszy bardzo taka obserwacja!
Przez Staw Niezgoda jadę do Rudy Sułowskiej. Dużo przed czasem dostaję pokój w hotelu. Dzięki temu mogę zrobić sobie znacznie dłuższą pieszą wycieczkę po okolicznych stawach.
Tak przygotowany ruszam w drogę
Już na początek kolejny ciekawy widok: małe stado podgorzałek
Ich obecność w tym miejscu pod koniec maja sugeruje, że to ptaki lęgowe. Liczebność par lęgowych podgorzałki w Polsce ocenia się na zaledwie około stu.
Duże stado łabędzi krzykliwych
W większości stado to składało się z osobników młodocianych, pewnie jedno i dwuletnich. One do lęgów przystąpią dopiero w kolejnych latach.
Kilka ładnych ujęć
Na wieczorny spacer wybrałem się do Rudy Milickiej na groblę stawu Słonecznego Górnego. Najbardziej dopisały rybitwy – rzeczne, czarne i białowąse.
Sporo udało mi się przejść i zobaczyć tego dnia. Na kolejny dzień zostawiłem sobie tylko wczesnoporanny spacer w okolicy hotelu. No i kupuję ryby z tutejszego stawu: karpie, jesiotra i amura. Niestety, kupuje się je żywe – bez dopłaty można jednak skorzystać z wiszącego w pobliżu kołka drewnianego. Co też uczyniłem.
Raz tylko widziałem płochacza halnego: kilka razy i długo wypatrywałem gow poprzednich latachw Śnieżnych Kotłach i tylko raz krótko go widziałem. Nawet jakieś marne zdjęcie udało się wtedy zrobić, ale spory niedosyt pozostał.
Płochacz halny to bardzo rzadki ptak lęgowy w Polsce. Jego populację ocenia się na zaledwie kilkaset (200-800) par. Zamieszkuje wysokie góry, zwykle powyżej 1800m n.p.m., ale jest też ich stała populacja (kilka, może kilkanaście par) w Karkonoszach. Wbrew nazwie, wcale nie są płochliwe – wręcz przeciwnie: zdarza się, że przy wysokogórskich schroniskach zbliżają się do ludzi na kilka metrów. Czyli nic prostszego, jak pójść w te góry, by nie być w stanie opędzić się od tych na nachalnych płochaczy halnych.
Płochacz ten będzie więc głównym bohaterem wpisu. Ale to nie jedyna ciekawostka dnia. W rejon Śnieżnych Kotłów postanawiamy dostać się bardzo inaczej niż zwykle: ja z Maronem zasuwamy pieszo ze Szklarskiej, Dorotka wyciągiem na Szrenicę. Obawiałem się, że czasu na ptasie obserwacje może mi nie starczyć, bo mapy mówią, że droga w górę zajmuje ponad trzy godziny. Dodając dwie godziny na zejście i po trzy kwadranse na drogę samochodem z i do domu, robi się z tego długa wycieczka. Idąc jednak na lekko i niemal na granicy moich możliwości, okazało się, że ponad trzygodzinnę trasę można przejść w mniej niż dwie godziny. Dało się, ale chyba nie będę tego powtarzać w przyszłości bez ważnej przyczyny – np. takiej jak obserwowanie płochacza halnego czy innego drozda obrożnego.
Dochodzimy do Schroniska pod Łabskim Szczytem – to znaczy, że najtrudniejszy odcinek już za nami.
Śnieżne Kotły już blisko. Ja zmęczony, Maron chyba nie bardzo – raczej oznaki znudzenia dawał.
Idealne warunki do obserwowania przyrody: ciepło, słońce, niewielki wiatr, ludzi jeszcze niedużo. W czeluściach Kotłów wypatruję jakichkolwiek ptaków. Pierwszy pokazuje się kopciuszek. Nie o kopciuszka tu jednak chodzi, a o piękne i majestatyczne zarazem widoki.
Szybko znajduje się pierwszy płochacz. Jeszcze daleko.
Stoję dłuższą chwilę przy barierkach na krawędzi Wielkiego Śnieżnego Kotła. Z dna kotła niemal pionowym lotem w górę wznosi się na moją wysokość płochacz, przez chwilę obserwuje mnie i siada niedaleko.
Z wrażenia nie zmieniłem ogniskowej. Po szczegółowym przyjrzeniu się miptak odlatuje. Już wiem, że za chwilę powinien pojawić znowu. Ten lub inny, bo widzę, że jest ich tu więcej.
Nadlatuje
i znowu siada na tej samej barierce. Tym razem jestem dobrze przygotowany: ogniskowa, przesłona i nawet tło zagrały
Czyż nie piękne zdjęcie? Oczywiście, że piękne! Jedno z moich najlepszych ptasich zdjęć wszechczasów. To rozmyte czerwone tło to blaszany dach stacji przekaźnikowej – to nie szop pracz ani inny foto szop!
Widok stacji przekaźnikowej z tego samego miejsca
Rzut oka na stawy w głąb kotła
Płochacz na jednej z ostatnich śnieżnych łach – nieco abstrakcyjny obraz, czyż nie?
Dzisiejsza galeria wyjątkowo składa się tylko z moich zdjęć bez wyjątku poświęconych płochaczowi halnemu – zapraszam!
Już w trójkę wracamy tą samą drogą. Po drodze słyszę kukułkę i widzę pustułkę
Na dachu schroniska przysiadła pliszka górska.
Ciekawa wycieczka to była. Zapraszam do Galerii na parę kolejnych zdjęć płochacza.
Już dawno tak nie było, że jedyną dostępną nam opcją dostania się na grzbiet Karkonoszy jest własnonożne nań wdrapanie się. Wyciągi w Szklarskiej i Karpaczu są tylko krzesełkowe i z tak dużym czworonogiem, jakim stał się nasz wyżełek, nie sposób się zabrać. Co innego gondola w Świeradowie… Z drugiej strony mamy dzięki temu okazję przypomnieć sobie trasy, którymi już dawno nie chodziliśmy. Tym razem wdrapujemy się z Karpacza na Równię pod Śnieżką.
Duża część trasy na grzbiet przez Samotnię i Strzechę prowadzi szerokopasmową wygodną wybrukowaną drogą. Szybko otwiera się z niej perspektywa na najwyższe pasmo
Jeden z najładniejszych widoków w Karkonoszach
Dopiero na głównym grzbiecie spotykamy śnieg. W postaci łat lub bałwanów. Podchodzę jednego z nich. Ostrożnie, by pochopnym ruchem nie spłoszyć. One tak szybko z nadejściem lata odchodzą…
Lepiąc go, myślałem, że to ostatni bałwan tej zimy. Myliłem się… Ale o tym w innym odcinku.
Również piękny, acz mocno oklepany karkonoski widok. Ale co zrobić, gdy apart sam się rwie do cykania takich fotek.
Przystanek na kawę pod Domem Śląskim. Własna kawa i własne ciacho w tych okolicznościach i po niemałym już wysiłku smakują jeszcze lepiej. Wszystko to razem zwie się chwilą szczęścia.
Piękny warkocz tworzy strumień Upa po czeskiej stronie
Równią idziemy w kierunku Lucni Boudy
Nie ukrywam, że wycieczka ta miała też i ptasi cel. Chciałem po raz pierwszy w życiu zobaczyć drozda obrożnego. Rzadki to już ptak, w Polsce występuje tylko w Karkonoszach i Tatrach. Ponoć nie trudno go spotkać, jeśli tylko wiadomo gdzie, kiedy i jak go wypatrywać. Wypatrywałem, wypatrywałem aż wypatrzyłem
Piękny widok. Wygląda jak kos, ale ma biały półksiężyc na piersi i szerszy ogon.
Liczne były też – co nie jest zaskakujące – siwerniaki i pokrzywnice. Zaskakującym natomiast było zobaczyć parę krzyżówek na torfowisku na Równi. Samiczka zachowywała się, jakby wysiadywała jaja. Nie wiem, czy na tej wysokości to możliwe…
Piękne widoki przed i za nami
Lucni Bouda – najdalszy punkt dzisiejszej wycieczki.
Ostatni rzut migawki na Śnieżkę
Nie zahaczając już tym razem o Samotnię, schodzimy przez Strzechę do Karpacza. Całkiem sprawnie nam to poszło, już wiemy, że wdrapując się pieszo na karkonoski grzbiet (prawie) latem, mamy dość czasu by nie tylko wejść i zejść, ale i pokręcić się po okolicy. Będziemy to powtarzać.
Dzień rozpoczynamy krótkim rejsem tymże galeonem na Wsterplatte
Brama kolejowa do międzywojennej polskiej eksklawy Westerplatte
Do dziś zachowane ruiny ostatniego punktu dowodzenia
Widoki z galeonu
Zachodzimy do Muzeum Drugiej Wojny Światowej. Oprócz galerii malarstwa, muzea rzadko mnie przyciągają mnie, a o tematyce drugowojennej jeszcze rzadziej. Jednak dużo ciekawych opinii słyszałem o tym młodziutki ciągle muzeum, więc wchodzę z zainteresowaniem.
Zaintresowanie moje podtrzymuje mnogość form prezentowania wydarzeń związanych z wybuchem wojny, jej przebiegiem i skutkami oraz umiejętne przeprowadzanie widza od ogółu do szczegółu i z powrotem.
Chcący zatrzymać się przy każdym eksponacie i odsłuchać pełny komentarz, mogą spędzić w muzeum cały dzień. Zdecydowanie polecam wizytę.
Wieczorny Gdańsk już bez komentarza
Jeszcze tylko całonocna podróż pociągiem i jestem w domu.